sobota, 19 kwietnia 2014

中国,你好!Przeprowadzka na semest - na wschód

Od ostatniego postu na tym blog minęło już ponad 2 lata. Jest mi strasznie głupio, że nie odzywałem się przez tak długi czas, głównie z tego powodu, że po pierwsze odwiedzacie ten blog bardzo często, a po drugie, przez te dwa lata było o czym pisać - praktycznie nieopisany pobyt w Anglii, kilkanaście dni w Kenii i kilka innych drobnych wypadów. Tylko jak zwykle nie było jednego - czasu.

Teraz w Azji - na starych śmieciach

Blog 东西
Jak tytuł i podtytuł głosi, wróciłem na stare śmieci do Azji. Podobnie jak w czerwcu/lipcu 2009 przyjechałem do Lidu, Fuling, Chongqing, Chiny, żeby tym razem przez semestr studiować język chiński i kulturę Chin na Yangtze Normal University (YZNU). Poprzednim razem, były to dwa tygodnie krótkiego kursu językowego. Obecnie, jako student sinologii, przyjechałem na semestralną wymianę.

Cały mój wyjazd (4 miesiące na uczelni i prawie 3 tygodnie w podróży po Chinach) staram się na bieżąco opisywać na nowym blogu, o starej-nowej nazwie 东西 -- Wschód - Zachód (Podróż tysiąca mil zaczyna się od jednego kroku). Blog musiałem postawić na własnym serwerze i skorzystać z WordPress ze względu na to, że platforma blogger.com w Chinach jest zablokowana, więc korzystanie z googlowskich rozwiązań jest tu niezwykle utrudnione. Poza tym, WP i własny serwer z domeną daje mi większe możliwości i elastyczne rozwiązania techniczne.Serdecznie zapraszam do śledzenia i komentowania. Zazwyczaj publikuję raz, dwa razy w tygodniu. Oprócz tego odkurzyłem nieco profil na YouTube (który notabene też jest zablokowany w Chinach), gdzie od czasu do czasu wrzucam nagrania, które i tak zazwyczaj są w postach, choć zdarzają się bonusy.

Z pewnością od końca czerwca do połowy lipca na blogu będzie pojawiało się więcej relacji z podróży, wskazówki dotyczące podróżowania po Chinach, opisy Chin etc.
 Plac przed biblioteką Yangtze Normal University od strony bramy wchodniej
 Plac przed biblioteką YZBU od strony bramy wchodniej

Po powrocie z Chin albo wrócę tu i będę kontynuował ten blog i rzecz jasna uzupełnię go o tą dwuletnią ciszę, lub przeniosę (uzupełniony) blog w jedno wspólne miejsce dołączając go do 东西 -- Wschód - Zachód (Podróż tysiąca mil zaczyna się od jednego kroku).

Pozdrawiam z Państwa Środka :)

sobota, 7 kwietnia 2012

Inna sobota niż reszta, ale też Wielka(nocna)

Ostatnią Wielkanoc za granicą spędziłem przed 3 laty w Vigo. To było zupełnie inne od polskiego przeżycie tego święta. Teraz po raz kolejny odkrywam Wielkanoc z zupełnie innej perspektywy. Angielskiej. 

Ogólnie rzecz biorąc cała "przygoda" z Kościołem jest zupełnie inna. Chcę pozostać jak najbardziej neutralny pisząc ten post. Z resztą nigdy nie sądziłem, że będę pisał o czymkolwiek co ma związek z religią. Ale rzeczy, które doświadczam i doświadczyłem w Hiszpanii pozwalają mi na zupełne inne spojrzenie na przecież tą samą religię, ten sam ryt, a jednak zupełnie inny.  

W mniejszości 

Otóż wchodząc do kościoła zauważam, że jestem mniejszością. I to nie chodzi o wiek, że nie ma ludzi młodych w kościołach (bo jest całkiem sporo), ale pod względem koloru skóry i rzecz jasna narodowości. Powiem tylko, że to jest właśnie piękno. Nie ważne czy twoim językiem ojczystym jest angielski, czy ty jesteś z Anglii, czy pracujesz czy robisz cokolwiek innego. Tam jest się razem.
Nazwę to szokiem, bo przez dwadzieścia parę lat jak stąpam po tej ziemi, Mszę świętą zawsze utożsamiałem z językiem polskim, (eh, poleci rasizmem, ale zupełnie tego nie mam na myśli) europejczykami (wybrnąłem jakoś?). Choć studiuję język angielskim na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim to żadnych zajęć wynikających z profilu uczelni (a więc KNS, Biblia, etyka) nie miałem w języku angielskim. Więc dla mnie j. angielski był/jest czymś w rodzaju języka roboczo-rozrywkowego. Jakoś zupełnie był oderwany od tej strefy. A tu dajesz: wszystko co nie było nigdy angielskim, takim się staje. Ale mniejsza z tym.
Pojawiając się w kościele nagle zauważasz jak bardzo się on różni. Jak niewiele w nim białych, a jak bardzo przyciąga ludzi o

Naser mater! To się dopiero nazywa chrzest, a nie jakieś tam ciurknięcie wodą! Chrzest dorosłych (i dzieci) w MK. Wchodzisz do mającej z 5 m długości chrzcielnicy, zanurzasz się caluśki, możesz popłynąć (także i dzidziusie)! Nie ma zmiłuj! Piękne! Full immersion -_- Plus chór niczego sobie. Jeszcze gdyby zrobili poczęstunek tak jak w VIGO to by był luks gitara. Ale Easter Vigil Mass fantastyczna! W przeciwieństwie do polskich, bardzo radosna.

poniedziałek, 26 marca 2012

Jacek - reklama Coli wstrząsnęła i zamieszała.

Na profilu Instytutu Hiszpańsko-Polskiego w Lublinie znalazłem dzisiaj hiszpańską reklamę CocaColi.
Obejrzycie ją najpierw a potem do dzieła:
1. Jacek - od 2006 w Hiszpanii; 2. Od 5 lat nie widział rodziny.
Powiem szczerze, że obejrzałem reklamę z przyjemnością chociaż w napięciu. W napięciu, bo przed włączeniem do oka wpadły mi urywki komentarzy, że to obraza etc. Chciałem zobaczyć w czym problem.

Pierwsze co przyszło mi na myśl: Fajna reklama. Ja w niej żadnych kontrowersji nie widzę. No może poza jedną: że facet nie chleje i socjalizuje się z miejscowymi ;P

A w mediach afera, bo Polak pokazany w złym świetle. 5 lat nie widział rodzin?! Tak biedny, że ludzie z baru dają mu opróżnione butelki, żeby ten wysłał sms żeby wygrać bilet?! (skąd ma na sms'a?)
TVN, że to obraz Polaków (na 3:10, 2:40, że to obraza). Pewni politycy, jak np. Nitras, od razu złapali haczyk i zaczęli nawoływać do bojkotu tej marki. W internecie pełno opinii oburzonych "emigrantów" albo osób, które nigdy za granicą nie były i nie znają tamtejszej rzeczywistości (tak, idzie do baru!... nie, idzie do Cafeterii). A nie brakuje opinii typu:
Autorzy spotu “lekko” przesadzili, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że wymyślony pan Jacek od 5 lat nie mógł odwiedzić rodziny. (...) To teraz ja apeluję do Coca Coli by wycofała swoją mało kreatywną reklamę opartą o stereotyp Polaka-biedaka, który ledwo wiąże koniec z końcem pracując na hiszpańskiej budowie. Bo może tutaj kreuje się na dobroczyńcę, ale w Polsce jej fanów nie przybędzie.
Strasznie mnie dziwi taka reakcja (nie tylko mediów). Na prawdę zastanawiam się jak można o Polsce i Polakach mówić. Bo jak nie mówisz, to źle jak pokażesz dobrą stronę Polaka (zasymilowany, zna język) to źle, bo mu inni pomagają. Jak źle (że pijak i złodziej) to zaraz, że nie prawda. To jacy są Polacy?


Mało kreatywne granie na tanich emocjach. Mogli chociaż nie przesadzać i napisać "rzadko ma okazje widywać się z rodziną". 5 lat? Znam kilka przypadków takich pobytów, nawet ludzi zarabiających w Hiszpanii pracą fizyczną i odkładając sporo kasy, bywali w PL 1-2 razy w roku spokojnie.
...
TVN pokazał tą reklamę wołał o pomstę do nieba. Reklama była pocięta, a komentarz speakera totalnie złośliwy, w stylu "no i Polak oczywiście musi iść do baru". Przecież to jest jakaś lamerska kawiarnia, a nie "mordownia".
To jest typowa kawiarenka hiszpańska, których w każdym mieście miasteczku pełno. Ludzie w takich miejscach spotykają się żeby porozmawiać w czasie sjesty, wypić kawę, poplotkować. Ni jak to się ma do wyjścia "pod sklep na jednego". Dla mnie świetny zwyczaj. Uwielbiam takie miejsca.
5 lat? Znam takie rodziny, w których jeden z rodziców był za granicą tyle czasu, i nie jest to coś na wyrost. A sama reklama: może nie najwyższego lotu, ale lepsze to niż biegnący piłkarz i strzelający niesamowitego gola, po czym bierze łyka koli. Jako Polak nie wiedzę w tym nic obraźliwego.


oto mamy obraz Polaka oczami Hiszpanów: robotnik, tak biedny, że od 5ciu lat nie był w Polsce, nie stać go na bilet do domu, gada tylko z Rosjanami na tej budowie itd. Potwierdzają tą reklamą stereotyp.
"gada tylko z Rosjanami na tej budowie" - pracuje z Rosjanami, to z nimi rozmawia. A po pracy nie idzie z Rosjanami chlać wódę tylko idzie na Colę do Cafeterii. Co w tym złego? Stać go zapewne, tylko może chce zaoszczędzić dla syna na przyszłość. To się nazywa poświecenie, takie są w niektórych rodzinach realia.

Ale nie chce generalizować. Bo są i zupełnie inne:
 Kurcze, a może my, Polacy, mamy zbyt mało dystansu do siebie, za bardzo przejmujemy się takimi rzeczami i łatwo nas przez to urazić?! Może właśnie więcej luzu i dystansu?poza tym jak ktos nie mieszka na emigracji i nie zna tych realiow to gowno wie, a jak mieszka i nie docenia to po prostu jest glupi...ot..
Nie chce powiedzieć, że ci co się oburzyli, są głupi. Każdy może mieć swoje zdanie.

Ja jako Polak mogę śmiało powiedzieć, że mnie to zupełnie nie obraża i nie zniesmacza.  Zniesmaczają mnie tylko opinie "przewrażliwionych".

------
Postscriptum:
Reakcja Polskiej Ambasady w Madrycie, pod którą się podpisuję. Zgadzam się w pełni, że ta reklama jest uproszczeniem rzeczywistości, ale przecież takie są reklamy (gdyby nie były to po jednej tabletce, znikała by grypa)


-------
Materiał z TVN
Ps. Cytaty pochodzą głównie z Facebooka.

środa, 22 lutego 2012

Tłusty... wtorek

Mija już trzeci tydzień od mojego przyjazdu do Wielkiej Brytanii. To znaczy trzy weekendy w czasie których mógłbym zwiedzić, podróżować etc... mógłbym.

Niestety półki co nie mam nawet zdjęcia, żeby się podzielić z Wami. Praktyki w biurze tłumaczeń tak pochłaniają mój czas w ciągu tygodnia, że wyskoczenie na miasto jest kompletnie niemożliwe. Trochę też przez to, że póki co ok. 17-17.30 jest już ciemno, a w weekendy... tak tak: pada. I to jak na złość w sobotę w południe. Właśnie wtedy kiedy człowiek chce wyjść i zobaczyć coś więcej niż drogę z mieszkania do biura. Ale swoją drogą, to ta droga jest ciekawa.

To może kilka słów, o mieście, a przynajmniej jego części, które według jednego z przewodników jest "symbolem fałszywie pojętej nowoczesności urbanistycznej". Jednym słowem: Milton Keynes, a właściwie Bletchley. Dlaczego tak. Otóż z grubsza mówiąc, MK zostało sztucznie stworzone z połączenia (na siłę) 3 wiosek/miasteczek.
Co jest ciekawego w Milton, albo raczej co ciekawego można powiedzieć o tym młodym, bo zaledwie 60-cio letnim mieście. Niektórzy twierdzą, że gdziekolwiek nie pojedziesz na północ powiedzmy z Londynu, musisz przejechać przez MK. Z prostego powodu: przebiega tędy M1.
I radzę nie wjeżdżać do miasta, chyba że prosisz się o zawrót głowy, albo lubisz ronda. Rondo na rondzie za rondem. o o o o o tak o. Dojeżdżasz do ronda zjeżdżasz z niego i zaraz następne i kolejne. Niby rozwiązanie dobre, bo ruch jest płynniejszy niż w przypadku skrzyżowań ze światłami, ale moim skromnym, trzeba umieć jeździć na rondach. Zwłaszcza, kiedy są one dwu albo trzy pasmowe. Pomijam fakt, że za każdym razem kiedy siedzę w samochodzie albo autobusie i zjeżdżamy z ronda mam ochotę krzyknąć "Gdzie jedziesz - Dlaczego pod prąd!". No cóż nie mogę się przestawić na lewą stronę. Tak samo jeżdżąc rowerem. O ile po wjechaniu na ścieżkę trzymam się lewej strony, o tyle zawsze muszę pomyśleć na którą stronę zjechać kiedy wjeżdżam na ulicę.
Niektóre ronda to po prostu "coś" okrągłego
na środku skrzyżowania, nie tak jak to :) AttributionNoncommercial  -AX- ... off until may!
A wracając do rowerów. Świetnym rozwiązaniem jest w MK system ścieżek rowerowych i pieszych. W dużej większości nie przecinają się one na jednym poziomie z ulicami (kolejny plus dla płynnego ruchu na ulicy i wielki plus dla bezpieczeństwa). Dwa, są one pokryte asfaltem, albo masą bitumiczną (sam nie wiem) ale nie jest to kostka, więc jazda na rowerze albo bieganie (czego tutaj się dużo spotyka) należy do przyjemności, nie ma mowy o potknięciu się albo nieprzyjemnych wstrząsach. Dobra, ale jak przejechać na drugą stronę. Otóż są albo mosty, albo tunele. Ja jadąc rowerem do pracy przejeżdżam trzy razy pod ulicą. Tylko raz przecinam w jednej płaszczyźnie drogę, a właściwie wylotówkę do A421, jednej z pięciu czy sześciu poprzecznych ulic MK. Generalnie MK można sobie wyobrazić jako szachownicę podzieloną 6x6 dwu/trzy nitkami. A pomiędzy nimi jeszcze mniejsze szachownice, a w nich rondka :)

Ale uciekając z ulic które przynajmniej przez połowę trasy do biura są oddzielone od ruchliwej drogi krzakami, drzewami, więc ma się wrażenie, że jedzie się przedmieściami albo raczej przez wioskę. A wrażenie to może potęgować fakt, że według wytycznych sporządzonych przy planowaniu miasta "żaden budynek nie powinien być wyższy niż najwyższe drzewo". Poza trzema czy czterema przypadkami, które od razu rzucają się w oczy, wydaje się to być prawdą. Otóż np. na Bletchley można zobaczyć jeden górujący budynek, w centralnym MK jest inny, niebieski, i jeszcze może na palcach u jednej ręki można policzyć takie budynki. Masa, na prawdę masa przestrzeni. Niskie budynki sprawiają, że widać ogromny kawał nieba, przestrzeni dookoła więc pod tym względem jest ekstra. I może być trze bardzo przyjemnie wiosną i latem, kiedy wszystko nabierze kolorytu.

Nie mam pojęcia o transporcie miejskim, chociaż z tego co mi powiedziano, jak to w Anglii, komunikacja miejska jeździ w godzinach jakich chce, a połączenia nie należą do najrozsądniejszych. Póki co nie miałem okazji tego sprawdzić. Ale mogę zapewnić, że jakieś autobusy jeżdżą. Chociaż nie wydaje mi się, że dużo ludzi, przynajmniej na Bletchley i Furzton ich potrzebuje, bo sporo osób jeździ na rowerach albo biega. Zwykle w autobusie jest garstka ludzi.

Dobra, myślałem, że napiszę dwa trzy słowa (eh właśnie sobie uświadomiłem, że tytuł tego wpisu to "Tłusty wtorek" a nie jakieś tam swawolenie o komunikacji). Zatem o tłustym czwa.... wróć wtorku. Kiedy w zeszły czwartek nikt nic nie mówił o "tłustym" czwartku pomyślałem, że ten dzień nie jest w Anglii obchodzony (cóż nie o wszystkim człowiek się może dowiedzieć w czasie 5 lat studiów). A tu dziś niespodzianka. Włączam radio, słuchawki na uszy i wsiadam na rower, a na BBC 2 mówią, jemy sobie dziś tłustowtorkowe żarło :) yyy ok nie thurzdej, a tjuzdej :P Niewielka różnica, w każdym bądź razie przed Środą Popielcową można sobie pozwolić na więcej słodkości. Z takich kulturowych rzeczy, zaskoczyło mnie też to, że ludzie, niekoniecznie ze względów religijnych, w czasie Postu odmawiają sobie albo słodyczy albo jakiś potraw, które na co dzień jedzą.

O kulturze na pewno jeszcze napiszę, bo jest o czym.
Ale na teraz kropka.


Ps. Już wkrótce wezmę aparat w ręce i ruszę postrzelać trochę zdjęć. A to powyżej jest AttributionNoncommercial Some rights reserved by -AX- ... off until may!

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Na wyspę

I tak jak już pisałem. Luty, to praktyki w Anglii. Teraz jestem w drodze na lotnisko Chopina w Warszawie. Odlot duo Luton dopiero o 17.30, a ładowanie po 2.40 h. Ale to jeszcze nie koniec. Potem przesiadka w autokar i prosto do Milton Keynes. A co dalej? O tym przez najbliższe 3,5 miesiąca nas tym blogu. Zapraszam do śledzenia:-)


sobota, 31 grudnia 2011

Więcej LOTów niż ziemi

Krótko podsumowując podróże w 2011 mogę powiedzieć, że przebyłem więcej kilometrów w powietrzu niż podróżując naziemną komunikacją. Ten rok był na pewno inny pod jednym względem: więcej podróży "biznesowych".

Wzamian

Mówiąc szczerze, do lipca rosło we mnie ciśnienie. Nie mogłem znieść myśli, że jedyna podróż jaka mnie czeka w 2011 to wyjazd do Milton Keynes dopiero w 2012. A tak mogło się skończyć, gdyby nie dwa zdarzenia. Niestety nie pojechałem na Przystanek Woodstock, co przechorowałem przez dwa tygodnie, ale coś mnie ruszyło, żeby sprawdzić portal ngo.org czy przypadkiem nie potrzebują ludzi przy jakiś akcjach. Zawsze na wolontariacie można się nieco rozerwać.
Tak dla zbity, żadna wiocha :P
I los tak chciał, że tego samego dnia na grupie na Facebooku pojawiło się info tym, że jedna z Helio z Lublina potrzebuje chętnych do wyjazdu na kilkudniową wymianę do Portugalii. No i co ja biedny mogłem zrobić? Pewnie, że się zgłosiłem. Akurat na koncie miałem co nieco na bilet w obie strony, tym bardziej, że zwracali 70% kosztów po powrocie. I tak oto miałem załatwiony pierwszy wyjazd.


Mierzyć wysoko


Silnik A-380 lecącego do Australii
Rzecz jasna na tym nie stanąłem. Raz wywołany ngo.org przyszedł z odsieczą. Znalazłem fundację, która potrzebowała tłumacza, głównie ustnego, w trakcie wyjazdów zagranicznych. A że miałem czas, chęci i język w gębie to grzechem byłoby odrzucić taką okazję. Krótki mail. Spotkanie i dwa tygodnie później jestem już w Augsburgu. Pięciodniowa konferencja na temat migracji w Europie. Coś innego, jakieś wyzwanie, bo pomimo tego, że już miałem dwa semestry tłumaczeń na uczelni, to jeszcze nie robiłem tego w rzeczywistości. Poszło nieźle. Ale nie tu miejsce na takie wywody.
Ważniejsze teraz jest to, że pierwszy raz leciałem LOTem. Muszę przyznać, że miałem stracha (a to jeszcze przed lądowaniem kpt Wrony). Embraer-170 niczego sobie. Lot przyjemny. Nie ma to jak usłyszeć pierwszy raz głos kapitana mówiącego po polsku :) Generalnie klimat w samolocie fajny chociaż było zimno. O stewardesach ani słowa :P
Powrót z Monachium, tym razem Lufthansą, nie bez przygód. Pominę to, ze pierwszy raz tak mnie przeszukano. W kieszeni miałem kapsel z piwa, o którym kompletnie zapomniałem. Wyjąłem, a strażnik po polsku do mnie żebym wyciągał co mam w plecaku. Z mocnym niemieckim akcentem "Aparat... może pan rozkręcić?" No i dwa obiektywy sprawdzone pod światło. Cóż bywa. Potem śmigiem na koniec terminalu na poziom zero czekać na autobusik. I czekamy, czekamy. Wybija godzina otwarcia bramek: ahtung, jest problem. Będzie opóźnienie. OK. Dalej czekanie i info w godzinie odlotu. Opóźnienie większe, bo jest awaria w samolocie. Suma summarum, zlitowała się nad nami załoga, która przyleciala z Cypru i postanowiła nas zgarnąć do Warszawy na skróty. I tak dolecieliśmy do sotlycy jakieś 20 minut szybciej.

Pociąg do...
Tak się dzisiaj przy obiedzie zastanawiałem, czy w ogóle w tym roku jeździłem pociągiem. Niestety nie było mi dane poruszać się naszymi pięknymi polskimi PKP. Ale spróbowałem dobroci w Portugalii i Niemczech. Podróże krótkie bo nie więcej jak dwie godziny, ale przyznam, że przynajmniej w tym rozdaniu Portugalia wygrywa. DB miało opóźnienie już na starcie i chociaż połączenia i przesiadki są niezwykle dogodne. AZ lotniska do Centrum albo na Hauptbanhof można na prawdę bez problemu dotrzeć, a stamtąd droga otwarta na Niemcy. Ale jakoś Portugalia miała klimat. Może dlatego, że podróżowałem z fajnymi ludźmi :)
Tak swoją drogą. To jak pomyślany jest transport w Monachium, czyli połączenie miasto - lotnisko - stacja kolejowa zasługuje na wielki plus. No i plus minimalna ilość schodów, ewentualnie schodu ruchome lub winda jeszcze bardziej ułatwia podróżowanie z bagażami.

A to małe statystyki (za) FlightDiary

  • 5 flights

    0 domestic
    5 international
  • 7 084 km

    4 402 miles
    0.2x around earth
  • 11 h 35 min

    0.5 days
    0.1 weeks
  • 0.9 tons CO2

    0.05 kg methane
    0.04 kg nitrous oxide





mat. prasowe
Plus dla PolskiNa koniec chce jeszcze o autobusach. Odkryciem roku jest dla mnie PolskiBus.com. Nie chcę robić reklamy. Powiem tylko, że podróżowanie w tej cenie i w takim komforcie, albo odwrotnie, w takim komforcie za takie pieniądze jest sprawą godną polecenia. W którymś z Newsweeków napisali o PolskimBusie Ryanair na kółkach. I tak jest. Brakuje tylko stewardess :) Ale w Ryanairze jeszcze nie mają Internetu a w PB jest i to jak dobrze pójdzie będzie i na trasach za granicą. Gdyby nie Internet chyba bym się zanudził na trasie do Bratysławy.

Chociaż jeszcze umiliła mi podróż nowa książka Tomka Michniewicza "Gorączka", którą też gorąco polecam.

Samych lotów z lądowaniem, niekończących się wypraw w dobrym gronie i niezapomnianych przygód na drogach całego świata. Tego życzę Wam wszystkim w 2012!

niedziela, 25 września 2011

Spóźniony post - ot tak po portugalsku

Post ten zacząłem pisać dokładnie miesiąc od wylotu do Portugalii... siedząc na lotnisku czekając na samolot do Monachium, ale o tym rzecz jasna później.
Przez cały miesiąc nie mogłem zebrać się do napisania czegokolwiek na blogu. Opublikowałem raptem dwa czy trzy zdjęcia z Tomaru, Santarem i Lizobny, a kilkanaście osób czeka na moje zdjęcia...

Piętnaście minut punktualności
Tomar, widok w kierunku Konwentu (na górze)
Pojęcie czasu w słowniku portugalskim chyba nie istnieje. Z tego co doświadczyliśmy, 15 minut to żadne spóźnienie. Z zaplanowanych rzeczy praktycznie nic nie zaczęło się punktualnie, co było największą bolączką wymiany.
Ale cała przygoda ze spóźnianiem się zaczęła się już w Warszawie. Samolot linii TAP do Lizbony przyleciał do Polski z opóźnieniem (a jak!), w związku z czym wylot opóźnił się o prawię godzinę. Oczywiście spóźniliśmy się przez to na umówiony pociąg do Tomaru, przez co organizatorzy nie chcieli już po nas na stację przyjechać. No cóż, widocznie spóźnienie działa w jedną stronę. Ale żadna strata, bo przynajmniej już pierwszej nocy mogliśmy zwiedzić miasto. Na prawdę przyjemne miejsce!