piątek, 30 lipca 2010

Kolejny polski akcent w Santiago

Czwartego dnia, kiedy wybrałem się w okolice Parque O'Higgins, Barrio Republica spotkałem coś co zaskoczyło mnie i nie tylko mnie. Teraz po powrocie, kiedy pokazuje znajomym zdjęcie Fiata 126p, naszego Maluch, które zrobiłem w Santiantiago przeżywają to co ja wtedy. Fenomenalny widok.

Ale polskich akcentów nie koniec. Oto kolejny z nich.

Spacerując wieczorem 10ego maja ze znajomą po Santiago napotkaliśmy coś co od razu rzuciło nam się w oczy.

Ale przez chwile jeszcze myślimy:
ej ale czy to na pewno to co widzimy... Melinka?
Z tego co wiem w języku hiszpańskim nie ma słowa: melinka. Więc albo bar założony przez polaków, którzy przyjechali tym maluchem, albo mocne wpływy polskich turystów, którzy zrobili sobie melinę ;-)

Postanowiłem szybko wrzucić w google Melinkę: Wikipedia pisze o chilijskiej wiosce Melinka (es.) w regionie Aisén. Czytamy: Melinka pochodzi z rosyjskiego i oznacza "uroczy/a". Jest to imię żony litewskiego imigranta F. A. Westhoffa. To by było na tyle jeśli chodzi o miejscowość. Zagadka rozwiązana, ale pozostaje pytanie: Dlaczego bar Melinka :) Niech pozostanie to tajemnicą.

czwartek, 10 czerwca 2010

Kreatura - czyli radiowy wywiad zemną

Już dziś (10 czerwca) o 17 na antenie studenckiego Radia 17 zagoszczę w godzinnym programie Kasi Dziedzioch - Kreatura (więcej o programie na blogu Kreatura). Będę opowiadał o swoich podróżach do Chin i Chile i pobycie na Erasmusie. Jednym słowem o wszystkim o czym pisuję (albo i nie) na tym blogu. W końcu dowiecie się czegoś więcej o moim trzy tygodniowym pobycie w Chinach, o którym do tej pory (a już miną prawie rok) nie pisałem.
Radio 17 (mat. prasowe)
Zachęcam do słuchania, chociaż wiem, że piszę o tym trochę za późno, ale jeśli macie wolną godzinkę to zapraszam Radio17,  Do usłyszenia!

czwartek, 20 maja 2010

Podróż w trzech aktach. Akt III

Przyszedł czas by zakończyć pobyt w Chile- nie byle jak i nie byle gdzie, ale właśnie w raju.
Valparaíso i Viña del Mar - czyli wino w raju 


Official logo of Valparaíso | Oficjalne logo Valparaíso
Logo Valparaiso
Ostatnie dni pobytu w Chile postanowiłem przeznaczyć na wyjazd poza stolicę. Co prawda nie udało mi się w całości zwiedzić Santiago, ale szkoda byłoby stracić okazję na zobaczenie dwóch na prawdę pięknych miast nad Pacyfikiem.

Z samego Santiago nie trudno jest się tam dostać. Wystarczy przyjść na dworzec autobusowy, kupić bilet z miejscówką (inaczej nie pojedziesz) [nie pamiętam ceny biletu, ale postaram się sprawdzić- w każdym bądź razie nie była wysoka, bo bym zapamiętał) i niecałe dwie godziny podróży szybkim autokarem (max. mogą rozwinąć prędkość 100 km/h, po przekroczeniu odzywa się alarm)  w dobrych warunkach, przez ciekawe zakątki górzystego Chile, i jesteśmy na miejscu: dworzec autobusowy Valparaiso.
Choć nazwa miasta brzmi zachęcająco (rajska dolina) to na pierwszy rzut oka miasto wydaje się być w nieładzie. Ale trzeba przyznać, że jest to artystyczny nieład. I nie bez kozery tak można powiedzieć, bo o miasto, położone na 50 wzgórzach, jest miastem Pabla Nerudy, chilijskiego poety, artysty, laureata Nagrody Nobla. Na jednym ze wzgórz znajduje się jego dom, w który obecnie otwarty jest dla zwiedzających jako muzeum Nerudy. Polecam. Można bezpłatnie wejść na podwórko i zobaczyć kilka zakamarków domu jak i muzeum.
Ogórkowe trolejbusy.
Pullman-Standard- zbudowane na przestrzeni 1946-52!

No właśnie... i choć nazwa brzmi rajsko, to na pierwszy rzut oka miasto wygląda na lata 80te. Domki tu i tam, bardzo kolorowo, jakoś nie sterylnie czysto i ogórkowe trolejbusy. Nie wiem dlaczego trolejbusy rzuciły mi się w oczy (pewnie dlatego, że zamieszkuję w Lublinie :P) ale nie da się ich nie zauważyć. Z dwóch powodów: to jedyne miasto w Chile, po ulicach którego jeżdżą trajtki, a dwa to najstarsze na świecie modele trolejbusów, które nadal są w użyciu!

Pewnie zastanawiacie się jak można funkcjonować w mieście zbudowanym na 50 wzgórzach i z największą ilością psów "na głowę". Otóż w mieście funkcjonują, a może lepiej powiedzieć funkcjonowały, funicular, kolejki liniowo-terenowe, które zabierają w wyżej położone części miasta. Obecnie większość z  15 przeznaczona jest albo dla turystów, albo po prostu rdzewieją (najstarsza z nich jest z 1883!).

Chociaż zwykle jestem przeciwny zwiedzaniu z przewodnikiem, tym razem jakoś się na to skusiłem i wydałem ostatnie pieniądze jakie przy sobie miałem. Zapłaciłem za cały dzień przewodnika, przejażdżka busem po dwóch miastach to koszt ok 15 000 peso. Drogo, ale warto było. Teraz wiem, że trudno byłoby zwiedzić przynajmniej część jednego z miast, a co mówić dostać się w takie miejsca, o których planujący wyjazd nie wiedziałem. Tak więc bardzo fajny przewodnik zabrał nas busikiem najpierw do pobliskie muzeum archeologii Wysp Wielkanocnych i chilijskiej historii naturalnej. Niestety jak część muzeum w Santiago tak i tu były zamknięte dla zwiedzających ze względu na zagrożenie po trzęsieniu ziemi. Ale jak na turystę przystało zrobiłem sobie zdjęcie z figurką Moai.
Reloj de Flores
Następnie do Palacio Vergara, i sąsiedniego amfiteatru, który co tu dużo mówić, długo nie postał bo zaraz po wybudowaniu przyszło trzęsienie ziemi.

I czas na Vina del Mar, czyli winnica nad morzem. Według niektórych, to miasto jest główną atrakcją turystyczną Chile. Fakt, faktem jest to bardzo malownicza miejscowość, której symbolem jest zegar kwiatowy. Szwajcarska konstrukcja. Czas wskazuje precyzyjnie od 15 maja 1962 roku. Piękna rzecz w centrum. Nie da się nie zauważyć czy przejść obojętnie obok.
Przejazd wzdłuż brzegu Pacyfiku to niekończące się odwracanie głowy: to w kierunku oceanu i plaży, to na przybrzeżne zabudowanie. Tak jak i w Valparaiso i tu korzysta się z kolejek, by dostać się do niektórych części miasta czy samych domów, które dosłownie wyglądają jak gigantyczne schody wzdłuż wzniesienia.

Tak przejechaliśmy z powrotem do Valparaiso. Oba miasta łączy metro zwane Merval. Ciekawostką z nieco innej beczki jest to, że rzeka, koryto której napełnione jest wodą tylko po dużych ulewach służy jako... parking.

Można by na prawdę dużo pisać o każdym miejscu, w którym zatrzymaliśmy się. Sporo też jeździliśmy i "zwiedzaliśmy" z okna busa, ale dzięki temu zobaczyliśmy więcej. (a piszę "my" bo tak się złożyło, że na zwiedzanie wybrałem się ze znajomymi z GV z Indii, bardzo fajni ludzie).

Podróż w Valparaiso zakończyliśmy najpierw wjazdem krętymi uliczkami do domu Pabla Nerudy, pobycie w jego muzeum (bardzo fajna lokalizacja, nie dziwię się, że miał wenę) i zjazdem pod Armada de Chile i Museo Naval y Maritimo skąd, kto chciał przejechał się wspomnianą funicular.


Zdaję sobie sprawę z tego, że to co tu opisałem to tylko strzępy informacji. Ale trudno jest opisać jeden dzień w miarę krótko nie zapomniawszy o najważniejszych i najfajniejszych rzeczach, które widziało się w 2 miastach. Wiem, ze najlepiej opowiedziały by o wszystkim zdjęcia. Dlatego zapraszam na Flickr oraz Picasa, na których zamieszczam co raz więcej zdjęć.

Oczywiście, jak będziecie w Chile nie ma innego wyjścia jak zwiedzić Valparaiso i Vina del Mar. Tylko zarezerwujcie sobie więcej czasu, żeby w pełni nasycić się tymi miejscami.

Hasta la vista... Chile
I tak po dwóch dniach  pobytu w Santiago przyszedł czas na powrót do domu.
Ameryka Południowa z okna samolotu


Spakowany pożegnałem się ze wspaniałą ekipą Che Lagarto, gdzie mieszkałem niemal 2 tygodnie. Poszedłem na przystanek i za 1500$ pojechałem na lotnisko Santiago Arturo Merino Benitez skąd o 12:15 wyleciałem w trwający 13 godzin i 45 minut lot do Madrytu. A tam szybka przesiadka do Londynu Heathrow i po kilku godzinach w Londynie wylądowałem w deszczowej Warszawie.

środa, 19 maja 2010

Pierwsza zagraniczna publikacja

Jedno z moich zdjęć ze Szczytu Global Voices w Chile zostało opublikowane w peruwiańskiej gazecie "El Comercio" (tylko tekst) -- tym samym jest to pierwszy raz kiedy zdjęcie mojego autorstwa ukazuje się nakładem zagranicznej gazety (w wersji papierowej)!

Rozmowa na temat mediów cyfrowych w Chile: Enzo Abbagliati (Fundación Democracia y Desarrallo), Jorge Dominguez (L. Diarios Ciudadanos), Paloma Baytelman (konsultant ds. mediów socialnych), Felipe Heusser (Fundación Ciudadano Inteligente) i moderator Claudio Ruiz w czasie pierwszego dnia Szczytu GV Summit 2010 odbywającego się w Bibliteca de Santiago.


Dosłownie przed chwilą odebrałem e-maila od znajomego, który pisze, że w jednym z dzienników peruwiańskich ukazał się artykuł o Szczycie Global Voices, który został zilustrowany zdjęciem zrobionym przeze mnie.

Zdjęcie to zostało zrobione dla GV i znajduje się na profilu Global Voices Summit 2010 na Flickr. Tam w czasie Szczytu umieszczałem "oficjalne" zdjęcia. Resztę moich zdjęć możecie znaleźć na moim profilu.

Tak jak pisałem we wstępie, jest to pierwszy raz kiedy moje zdjęcie jest drukowane na łamach zagranicznej gazety. Swego czasu kilka zdjęć i tekstów, które popełniłem ukazały się w polskiej prasie. Ot taki mały debiut zagraniczny.

poniedziałek, 10 maja 2010

Podróż w trzech aktach. Akt II

Pierwszy akt mojej podróży skończył się wraz z przeniesieniem się do hotelu. Sam Szczyt Global Voices trwał w sumie 4 dni.



Nie jestem w stanie streścić tej masy niesamowicie ważnych informacji w jednym poście. Nie chcę też robić z tego takiej wyliczanki, bo nie ma to najmniejszego sensu. Dlatego też zapraszam do regularnego czytania Global Voices Online (po angielsku), a jeszcze goręcej zachęcam do czytania Global Voices Polska, czyli artykułów publikowanych na stronach GV tłumaczonych przez wspaniały zespół tłumaczy wolontariuszy projektu Lingua Polska.
Ruben Hilari - Global Voices w języku Aymara
Mam przyjemność bycia nie tylko tłumaczem, ale od majowego szczytu jestem też koedytorem polskiej strony wraz z Sylwią Presley. Swoją drogą, jeśli potrafisz tłumaczyć z języka angielskiego, albo jesteś dobrym edytorem/korektorem to zapraszam do GV Polska (skontaktuj się ze mną lub Sylwią via e-mail).

Pragnę też zaprosić Was do obejrzenia zdjęć z pobytu w Chile. Zwłaszcza z czasu Szczytu (pisałem już o publikacji jednego z moich zdjęć w peruwiańskiej gazecie). Więcej zdjęć znajdziecie na profilu Global Voices Summit 2010 na Flickr. Pozostałe opublikowane są na moim profilu. Jednym słowem: zdjęcia mówią więcej niż tysiąc słów ;-)

Co dalej?
Podróż w trzech aktach- zatem akt trzeci już wkrótce. A w nim o ostatnich 3 dniach w Chile.

Zobacz także:

piątek, 7 maja 2010

Krótko: NGM w każdym kiosku

Tym razem bardzo krótko. Otóż jedna z rzeczy, która bardzo rzuciła mi się w oczy w Santiago, to National Geographic Magazine niemal w każdym kiosku wystawiony na widok. Nie wiem czy tylko odniosłem takie wrażenie, bo czytuję ten magazyn, czy może rzeczywiście tak jest.

środa, 5 maja 2010

Podróż w trzech aktach. -dzień 5-

Pierwszy akt już się kończy. Dziś przeprowadzka do hotelu Fundador- dwie stacje metra. Tam będziemy spać przez najbliższych 5 dni. Z tego co słyszę, ludzie mówią, że standard hotelu w cale nie jest dużo lepszy od Che Lagarto. Zobaczymy jak to będzie.

Dziś w trakcie śniadania w pewnym momencie wszedł jeden z GV, przywitał się ze wszystkimi. Rozejrzał. I po chwili mówi: Nie widzieliście może Krzysztof. Szukam Krzysztofa z Polski. Odwróciłem się i mówię: Cześć to ja. Heh, zdziwił się. Nie tylko on, bo z tą grupką, z którą jadłem dziś śniadanie znam się od 2 dni. No i z resztą przyjechałem tu pierwszy, więc znam, albo przynajmniej kojarzę większość. Więc i oni się zdziwili, że mnie jeszcze nie poznał. Fajnie spotykać ludzi, których "znało się" tylko w internecie. Szczerze, to trudno połączyć ludzi ze zdjęciami, które używają na swoich profilach.

Z hostelu muszę się wymeldować w samo południe. Tzn. wtedy muszę zwolnić pokój, ale tobołki mogę zostawić tutaj no i sam też mogę zostać. Dopiero o 14 możemy meldować się w hotelu. Trochę lipa, bo dzień zburzony. Bo ani teraz się ruszyć, ani potem. A chciałem jeszcze zobaczyć Barrio Quinta Normal. Dopiero po zameldowaniu się wsiądę w metro i pojadę tam. Tak się składa, że o 15.30 mamy małe spotkanie pod biblioteką, w której jutro zaczyna się szczyt, a jest ona jednym z elementów tej części Ruta Patrimonial! Wejdę do parku od północy, już przy wejściu kilka rzeczy do zobaczenia. Właśnie wgrałem do telefonu super ekstra nową nawigacje, bo jak pamiętacie wczoraj skończyła mi się mapa. Ale jak wiadomo: Polak potrafi.

Jeszcze przed 12 poszliśmy na kawę. Jednym z tematów było "Coccodrillo come fa;-)? Czyli jakie dźwięki robią zwierzęta w różnych językach." Nie będę przywoływał bo trudno niektóre z nich zapisać, ale było śmiesznie.
Między słowami ktoś zapytał mnie ile mam lat. Odpowiedziałem prawdę, wspominając, że 3 dni temu miałem urodziny. I szok. Bo nie minęło 10 minut, a kelnerka przyniosła kawał tortu ze świeczką. Zdiwko. Początkowo nie myślałem, że to dla mnie. Myślałem, że ktoś sobie zamówił, ale nagle słyszę "Sto lat" no i aż... ciepło się zrobiło. Ludzie, których znam od dwóch, może jednego dnia zachowują się w taki sposób. Niezwykle przyjemnie.



Już spakowany. Kurtka na wierzchu, bo może padać. Dziś, tak jak zapowiadali, chłodniej i pochmurno. Mi jest chłodno, ciekawe co czują ludzie z ciepłych krajów.

Naskrobie dziś coś jeszcze wieczorem. Chociaż nie wiem czy od razu będzie odstęp do neta i czas. Się zobaczy. A póki co zmykam. Chao!

---

A tak jeszcze mnie naszła myśl. Chodzi o różnice czasową. Po śniadaniu wszedłem na neta. Czytam gazeta.pl. Coś kilka minut przed 10. Nagłówek: Mamy odpowiedzi z matury z matematyki! Yyyy, coś za wcześnie- myślę. O tej porze, przecież dopiero co zaczęli pisać. Jak to tak? Dopiero po jakimś czasie, uświadomiłem sobie różnicę 6 godzin. Cóż. Jestem praktycznie od pierwszych godzin tutaj w tej strefie czasowej zaaklimatyzowany, więc jakoś zapominam o tej różnicy.

Skończyła mi się mapa -dzień 4-

I nadszedł ten dzień, że skończyła mi się mapa Santiago. Przez chwilę czułem się jak ten pan, mój imiennik.
Trzeba było sporządzić mapę nowych odkrytych miejsc.

Nie do końca dlatego, że zwiedziłem całe miasto, ale dlatego, że na tej mapie, którą dostałem w hostelu, nie ma części zachodniej miasta. A szkoda, bo akurat te tereny warto zobaczyć. Dlatego wziąłem w rękę ołówek, kawałek kartki i odświeżyłem swoje umiejętności kartograficzne. Szybko naszkicowałem mapę dwóch dzielnic i kilka minut przed 11 byłem już w trasie.

Najpierw kilka kroków za stację metra Los Heroes. Przez Autopista Central i… i na południe, tylko szkoda, że słońce grzeje w plecy, a nie twarz. Może i to lepiej, bo było naprawdę gorąco. Ale i tak nie mogę wyjść ze zdziwienia widząc ludzi naubieranych w grube bluzy a nawet kurtki (i to najczęściej czarne). Ale do rzeczy. Tradycyjnie już podkusiło mnie coś, żeby zejść z wcześniej założonej trasy (i to nie raz tego dnia). Tym fajniej było, że moja mapa, nie uwzględniała wszystkich ulic, więc czasami było to błądzenie w ciemnościach. Ale! Nie wiem, o co chodzi, ale w Santiago nijak nie mogę się zgubić. W Warszawie jakoś bym się pewnie pogubił, ale tutaj nawet z zamkniętymi oczami dojdę do celu. Oczywiście jak wracam skądś ;-) Planem na dziś było Barrio Republica, dzielnica mająca swoją nazwę od Avenida Republika, jednej z równoległych do Autopista Central i prostopadłej do Almeda Libertador B. O’Higgins, a więc ulicy przy której znajduje się hostel (przypomnijcie mi żebym napisał cos o hostelu). Chciałem dzisiejszą wędrówkę zacząć zgodnie z wytycznymi przewodnika Rutas Patrimoniales. Ale oni tak kombinują, że punkt pierwszy znajduje się, powiedzmy w centrum dzielnicy, drugi zupełnie na południu a piąty na północy, więc przejście tak jak oni proponują, mija się z celem. Zacząłem więc od punktu nr pięć: Park O'Higgins. Wczoraj, kiedy byłem na szczycie San Cristobal zastanawiałem się co to takiego jakby Katowicki spodek. Kompletnie nic mi nie przychodziło do głowy. Dziś odpowiedź przyszła sama. To (najprawdopodobniej) hala, albo basen, który znajduje się tuż obok boisk i bieżni w parku. Choć z nazwy to park, to jednak bardziej przypomina (i używany jest jako) przestrzeń do uprawiania sportów. Z tego co zauważyłem lokalne szkoły mają tutaj zajęcia z wf-u. Zielono jest, sporo drzew i nawadniane trawniki. Wokół parku, wzdłuż bramy też masę czegoś na kształt żywopłotu i cały czas polewane wodą. Po zachodniej stronie parki znajduje się wesołe miasteczko. Niestety (jako że już jest blisko zimy) zamknięte.
Moja nowa koleżanka... za kratami ;-)



Już od samego wejścia w rejony dzielnicy Republica zauważyłem, że znajduje się tutaj dużo szkół i uniwersytetów. Z resztą w centrum tej dzielnicy znajduje się Barrio Universitario. Przechadzając się ulicami Republica i Echaurren minałem w sumie kilka wydziałów Universytetu Andres Bello i kilka jeszcze innych Uniwersytetów. Poza tymi, które znajdują się w tej części miasta są jeszcze Univesidad de Chile i Universidad Catolica (tak swoją drogą, ciekawe czy KUL ma jakiś program wymian z tym uniwersytetem. Może bym tu wrócił :P) Tak około południa, na ulicach i wszystkich kawałkach trawników pełno było studentów. Wyobraźcie sobie: żeby jesienią się wygrzewać na słońcu :) Dużo jest też w tej okolicy małych barów w których sprzedają w przerwach dla studentów coś w rodzaju hot dogów.

Dobra, ale zanim doszedłem do tej części minąłem kilka ciekawych terenów. Od praku O'Higgins poszedłem Beaucheff . Wiedziałem, że idę źle ale coś mnie tam ciągnęło. I dociągnęło. Poznajecie?

Ten to ma zasięg, lepszy od Boeing i Airbusa razem wziętych

Zawróciłem i minałęm Club Hipico: klub jeździecki. Z dala widać tor wyścigów konncy. W przewodniku piszą, że we wrześniu w trakcie tygodnia „Fiestats Patrias” odbywają się tutaj najważniejsze wyścigi konne gran Clásico El Ensayo. Na bramie była informacja, że wejście tylko po okazaniu zezwolenia/wejściówek, więc pomachałem i dalej w drogę. Dalej na południe już Republicą. Znowu inne zabudowania. To jakiś pałacyk, to mały dom z mandarynkami w ogrodzie. Już nie tak kolorowo jak w Bellavista. Ale przyjemnie. Czuć zapach świeżo skoszonej trawy i spadających liści mieszający się z nowo kwitnącymi kwiatami. Mijam kilka ładnych, choć opustoszałych budynków, kiedy nagle dopada mnie skandowanie „Italia, Italia, Italia…” Podnoszę wzrok a przede mną grupa może 20 ubranych na niebiesko studentów z flagami Włoch.
Więcej zdjęć z tej manify na flickr
Mogę się tylko domyślać, że kręcili jakiś spot do na zbliżające się mistrzostwa świata. Tuż obok czekała kolejna grupa: tym razem Portugalia. Nie chciałem się zatrzymywać na dłużej. Zrobiłem kilka zdjęć i poszedłem dalej. Teraz dopiero widzę, że obiektyw 70-300mm przy tego typu okazjach sprawdza się doskonale. Czuć ze zdjęcia akcję, której brak przy obiektywie 18-55mm.



Tak jak już pisałem. Minąłem kilka wydziałów uniwersyteckich. Doszedłem do Plaza Manuel Rodrigez i… każda ławka zajęta, każdy skrawek trawnika wyłożony nudzącymi się studentami. Eh, płaczą, że muszą za studia płacić, bo im wszystko sprywatyzowano i się nudzą.

I tak dotarłem do końca mojej mapy. Dziwnym zbiegiem okoliczności akumulator w aparacie też już padał, więc chcąc nie chcąc trzeba było wrócić do hostelu. Wpadłem jeszcze do sklepu, kupić kilka rzeczy. Podobnie jak w Hiszpanii i tu wino jest bardzo tanie. W przeliczeniu na nasze takie po 20-40 zł to już wino z wysokiej półki. Oczywiście są i droższe, ale to już takie fest burżuje. Dla przykładu winko czerwone w ładnej aluminiowej puszcze to coś koło 25 zł. Kawa podobnie taniej niż w Polsce: 11 zł (mam tu na myśli kawy kawy: Lavazza czy Davidoff, bo nie wiem ile kosztuje np. Jacobs). Ale już na przykład nektar owocowy (brzoskwinia, 1,5l) przeszło 4,5 zł (podobnie jak Tymbark). Puszka piwa : 1,6-2,2zł, podobnie jak paczka ciastek. I na koniec to co lubię najbardziej: tuńczyk: 2,25zł. Ale niedobry. Nie tak dobry jak ten z Włoch. To była taka mielonka w czy w jakimś oleju.

Narysował i podpisał, eto…

Nie mogłem skończyć dnia o 14. Po prysznicu i naładowaniu baterii (dosłownie i w przenośni) ruszyłem na zwiedzanie kolejnych dwóch dzielnic. Też na zachód tylko, że tym razem na północ. Dwa obszary: Barrio Conocha y Torro i Barrio Yungay-Brasil.
Jesienne popołudnie na Plaza Libertad de Prensa

Pierwszy to dwie przecznice od Autopista Central. Każą skręcić w ul. Conocha y Torro. O mały włos a minąłbym ją. Wąską, dwa samochody ledwo się mieszczą. Domy niekoniecznie zadbane. Myślę: znowu oszukali. Błądzę więc tymi uliczkami lekko w szoku, skręcam. Kilka kroków i słyszę szum fontanny. Za rogiem mały placyk. Wokół kilka ławek. Dookoła domki. Od tego miejsca rozchodzą sie owe wąskie uliczki. Ot fajnie. Hasło tej dzielnicy: Okno w przeszłość, lustro do przyszłości. Lustro chyba zbite.

Teraz Avenida Brazil. Po raz kolejny, przejście jednej czy dwóch ulic to skok w zupełnie inne realia. Szeroka ulica czteropasmowa, z pasem zieleni na środku. I to nie byle jakim. Palmy. Pod nimi zielona trawka. Wszystko ładnie komponuje się z czerwonym krawężnikiem. Aż miło iść. Nie wiem czy dobrze, bo jeszcze szybciej naszkicowana mapa i (nowy wynalazek) zdjęcie mapy Google w telefonie nie jest zbyt pomocne. Ale celem jest Plaz Brasil przy Huerfanos. Mijam kilka jak nie kilkanaście restauracji. Na ulicy sporo dzieciaków wracających ze szkół (tu w przeciwieństwie do przedpołudniowej przechadzki więcej jest Gimnasio i przedszkoli). Jaszcze parę kroków i widzę znak Plaza Brasil. A tam... raj dla dzieciaków. Zjeżdżalnie, huśtawki, ale bez piaskownicy.

Więcej zdjęć z 4 maja na Picasa
Słońce już coraz bardziej chyliło się ku zachodowi wiec musiałem przyspieszyć kroku. W planie miałem jeszcze kilka punktów. Trochę bardziej na zachód o tego placu miałem dotrzeć do teatru. Teatru nie znalazłem. Znalazłem za to kilka kościołów, w tym jeden zrujnowany. Nie wiem czy przez trzęsienie ziemi, czy ze starości . Dwoma ostatnimi punktami miał być dom Ignacio Domeyko i Plaza Yungay Iglesia San Saturino. Domów jak domów, mógłbym śmiało powiedzieć, że w każdym z nich mieszkał Ignacio (dla przykładu jeden z autorów chilijskich w Valapraiso miał 3 domy i w Santiago co najmniej jeden).

Zrobiłem ostatnie w tej dzielnicy zdjęcie. Schowałem aparat do plecaka. Mapę do kieszeni i wyłączyłem „nawigację” w telefonie. Pomyślałem jak się teraz nie zgubię, to kiedy. I poszedłem. Maiłem dwie opcje, albo dojść do Av. Brasil i cały czas na południe do O'Higgins, albo jedną z równoległych do Autopisty lub jakiejś stacji metra w centrum. I jak się domyślacie, wiedziałem za dużo. Nie poszedłem żadną z opcji. Tzn. wybrałem obie na raz. Co skrzyżowanie zmieniałem ulice żeby zobaczyć jak najwięcej. I oczywiście warto było!

Pogoda na jutro (5 maja) nie jest zbyt dobra. Onet i BBC twierdzą, że będzie padać. Wg. Onetu tylko od 18 do 6 rano w czwartek. Nie szkodzi, bo zdecydowałem, że do Valparaiso i ewentualnie Viña de Mar pojadę już po szczycie, kiedy będę miał jeszcze wolne całe 2 dni (może 3 tylko zależy co 10ego będzie się działo).

Jutro rano po śniadaniu tradycyjnie wyskoczę na miasto: jeszcze dalej na zachód do dzielnicy Quinta Normal : muzea, rozrywka, kultura. A po południu spakuję się i przeniosę do hotelu. Wieczorem zacznie się już przygotowywanie do Szczytu.

... a i jeszcze o hostelu miało być. Przed wyjściem wparowała do pokoju jedna z kobiet sprzątających tutaj. Szok. Zmiana pościeli, szybkie sprzątnięcie. I jeszcze do tego nowe ręczniki (jak się zakwaterowałem to ich nie dostałem, ale to najwidoczniej przeoczenie). Jednym słowem: jestem zwolennikiem hosteli nad hotelami: nie dość, że dostajesz nocleg tanie, dziesiątki razy taniej niż w hotelu, w tym śniadanie, obiad, kolację możesz sobie upichcić samemu, bo kuchnia dostępna jest 24h na dobę, to jeszcze (nie wiem jak w innych—w Poznaniu jak spałem to nie) dają nową pościel po 2-3 dniach i ręcznik. No każdemu będę polecał Che Lagarto!

wtorek, 4 maja 2010

Dalej, wyżej, mocniej -dzień 3-

Pobudka, jak co dzień. W przeciwieństwie do tej w domu, aż chce się wstawać i ruszać w świat. Poszedłem zjeść śniadanie. Patrzę. Nowi ludzie. (No tak, nie każdy jest wariatem i zostaje tydzień). Siedzę, jem i przysłuchuje się niektórym rozmową. Zasłyszałem „Global Voices”. Raz, drugi. Jakieś pytania o Rosjan (a jakby inaczej: -Czy przywiozą wódkę). Myślę- pewnie zaczęli się zjeżdżać. Nieśmiało pytam czy rzeczywiście są z GV i przyjechali na szczyt. Dokładnie tak. Określili mnie jako „ten pierwszy”, który znalazł ten hostel, wprowadził się do niego i ściągną resztę. Chwila pogawędki. Miło było, ale czas na miasto, bo część z nich jeszcze poprawia swoje prezentacje.

Postanowiłem dziś, tak jak pisałem ostatnio, pójść pierwszą częścią „Ruta Patrimonial”. Wczoraj przeszedłem drugą, ale tylko dlatego, że chciałem zwiedzić muzea.

Barrio Bellavista: więcej zdjęć
Samo dojście z buta zajęłoby mi trochę czasu, więc bez wahania postanowiłem pojechać metrem. Dość tanie, bo przejazd kosztuje (w zależności od godziny, a są trzy taryfy) $430 (ok. 2,36zł). Metro rozbudowane dobrze zaplanowane. 5 nitek mówi samo za siebie. Warszawa niech się chowa. Wychodzę w końcu na powierzchnię. Od pierwszych chwil uderza żar z nieba. Gorąco, a część tutejszych w swetrach i kurtkach (sic!). Przechodzę przez most na „rwącej” rzece i oczom ukazuje się kompletnie inne Santiago. Barrio (dzielnica) Bellavista nie tylko z nazwy wygląda ładnie. W realu taką jest. Pisałem już, że Santiago zmienia się z kroku na krok. Tu widać ludzi w gajerkach z teczkami, kobiety w kieckach mykające do pracy. Wzdłuż chodników samochody przeróżnych marek. Zabudowa też zupełnie inna.

Barrio Bellavista
Niskie, jedno, dwu piętrowe domki. Każdy pomalowany na inny kolor- zwykle dość intensywny. Podwórka niewielkie, ogrodzone wysokimi płotami. Zupełnie inny klimat. Czuć bezpieczeństwo, klasę… stolicę. Tradycyjnie już zszedłem z wyznaczonej trasy żeby zobaczyć „normalne” ulice i życie. Wygląda ono na bardziej z przedmieścia, takiego spokojnego, klimatycznego, niż centrum stolicy. Jednym słowem, po raz kolejny mały szok. Ale bardzo przyjemny.



Paląc się w słońcu wróciłem na trasę w kierunku Plaza Camilo Mori.
Od Santiago
Mijam kolejne kolorowe domki. Co raz więcej barów, restauracji, sklepów jubilerskich. Sam placyk niewielki. Kilka ławek. Szczerze: nic szczególnego. Ale przyjemnie jest na chwilę spocząć. Teraz dalej na północ ulicą Constitucion aż pod samą bramę Parque Metropolitano de Santiago.


Teraz będzie wyżej.

Jestem w swoim miejscu. W miejscu mojego patrona: San Cristóbala. Do góry kolejką jakieś 300 metrów. Zdecydowałem się na kolejkę tylko „tam”. Powrotem można zrobić sobie z buta nieco dłuższą trasą. Ale o niej później. Kolejka w niecałe dwie trzy minuty wyniosła nas na Stację Funicular, u podnóża gigantycznej ponad 14 metrowej figurki Matki Bożej Niepokalanego Poczęcia (Inmaculada Concepcion). Kilkanaście metrów przed nią znajduje się ołtarz. Za nim zapierające dech w piersiach widoki na całe miasto i okalające je góry. Kilkanaście schodów w górę i docieram do stup Figury. Sam piedestał ma 8,3m do tego 14 metrów samej Matki Boskiej. A wszystko to na wysokości 863,94 m.n.p.m. Różnica wysokości względem dworca głównego Santiago to 342,5 metra i 288,5 metrów nad Plaza Italia. Zdziwiło mnie tylko, że figura ta została zrobiona w Paryżu. Ciekaw jestem jak przywieźli i wstawili dzieło ważące przeszło 36 610kg. Ktoś zapyta po co? 8 grudnia 1904 wmurowano kamień węgielny pod dzieło, które miało upamiętnić 50. rocznicę ustanowienia dogmatu o Niepokalanym Poczęciu. Prace zakończyły się 26 kwietnia 1908 roku. Robi naprawdę gigantyczne wrażenie.
Santa Maria de Inmaculada Concepcion, Cerro San Crisóbal

Tuż obok jeszcze kaplica. W niej kilka osób zanurzonych w modlitwie. Nie trudno wejść w ten stan, bo na całym wzgórzu rozbrzmiewa spokojna muzyka religijna. Kwiaty i trawniki wokół codzienni są nawadniane i pielęgnowane przez kilkadziesiąt osób pracujących na terenie parku (na całym terenie jest ponad 430 praconików). Na marginesie: ciekawą sprawą jest, że park otwarty jest przez cały rok, z wyłączeniem dni wyborów. Ciekawe jest też, że, jak czytam w broszurce, w momencie stworzenia parku (28 wrzesień 1917) teren ten był suchy, pełen skał i pozbawiony niemal zupełnie wegetacji. Trudno mi to sobie wyobrazić, bo schodząc ze szczytu czułem się niemal dokładnie tak jak na szklaku do Morskiego Oka. No może niezupełnie, bo roślinność nieco inna (w Tatrach palm nie spotkasz, a i iglaki wyglądają inaczej). Oczywiście nie da się nie zauważyć systemu nawadniającego cały teren. Ale naprawdę warto, bo atmosfera miejsca jest niesamowita. Park służy jako miejsce pikników, wydarzeń kulturalnych, czy rekreacji. Schodząc w dół minąłem kilka osób wbiegających (masakra) albo jadących na rowerze na szczyt. A obiecałem napisać o schodzeniu. No tak. Pomyślałem, że nie zaszkodzi przejść się w dół z buta. Nie chodzi tu o $800 (oczywiście peso, używają $ dla oznaczania peso), ale dla widoków i w ogóle- przecież nie chodzi się takimi ścieżkami codziennie. Kolejka wjeżdżała jakieś 2-3 minuty, szczyt niech te 300 metrów. No to zgadnijcie ile schodzi się na piechotę. Godzinę. Coś koło 6 kilometrów. Jedyne co mi przychodzi do głowy to porównanie z Morskim okiem. A i jeszcze jedno.

Jedna z moich rzeczy pozostanie już na zawsze w Santiago. Nie, nie miłość, bo tej (jeszcze) nie mam, ale osłonę przeciwsłoneczną. Tak to jest jak człowiek próbuje zaoszczędzić. Miałem kupić sobie specjalny plecak na aparat i obiektyw, to pomyślałem, że torba, albo zwykły plecak jeszcze posłuży. Niestety. Wyciągając aparat z plecach, na obiektywie zawiesiła się osłonka i niepostrzeżenie spadła. Modliłem się, żeby się zatrzymał, ale poleciał tak, że mogłem tylko mu pomachać. Lipa trochę, bo rzecz przydatna, ale nie warto było ryzykować schodzić, czy rzucać się po to. siedemdziesiąt kilka złotych. Obędzie się bez, a do Santiago zawszę będę miał po co wracać. Może kiedyś to znajdę, gdzieś w chaszczach na Cerro San Cristóbal.No ale teraz będę miał wymówkę na plecak, bo jak zamówię samą osłonę, to zapłacę drugie tyle za kuriera, a z plecakiem gratis ;-)

W końcu dotarłem do bramy wyjściowej przy Pedro de Valdivua Norte (3 stacje metra dalej od Salvador, czyli tam gdzie wysiadałem). Chciałem jeszcze się przejść ulicami Bellavisty. Bardzo fajna dzielnica. Może bez słów:
Jesień w Santiago de Chile

c. Pedro de Valvivia Norte



Chciałoby się jeszcze połazić, ale na dziś wystarczy. Nie ma co połykać wszystkiego na raz. Trzeba cos zostawić na później, bo jeszcze kilka dni tu pobędę. Co na jutro? Sam jeszcze nie wiem. Prognozują deszcze w środę czyli w dzień kiedy kilka osób planowało pojechać do Valparaiso. Nie wiem czy nie warto byłoby pojechać jutro (wtorek) i potem najwyżej jeszcze raz w środę z resztą (o ile by nie padało), żeby najpierw pozwiedzać, bo wiadomo, jak jedzie się grupowo, to więcej czasu schodzi na dyskusje niż zwiedzanie ;-) Kusi mnie też Viña del Mar, ale to jeśli już to dopiero po 10 maja. Się zobaczy.

--
Więcej zdjęć z Santiago dostępnych w albumie na Flickr

poniedziałek, 3 maja 2010

Nie miałbym nic przeciwko -dzień 2-

Nie miałbym nic przeciwko, gdyby taką moją małą tradycją stało się spędzanie dnia urodziny co roku w innym miejscu na świecie. Rok temu była to plaża Samil w Vigo, a tym razem Santiago. Ciekaw jestem, co będzie za rok ;-)
W odróżnieniu do zeszłorocznych wygibasów na plaży przyszedł czas na „odchamienie się”. Tym razem było bardzo kulturalnie. Ba, chyba najbardziej kulturalny dzień w życiu. Kiedy to ostatnio jednego dnia byłem w muzeum, galerii i akademii sztuki, koncercie orkiestry dętej policji, czy widziałem dziesiątki pomników? Nie pamiętam. Więc mam co zapamiętać.

Od Santiago

Tak się złożyło, że w tym roku 2 maja przypadł w niedzielę, a w Santiago niedziela, to dzień kultury i wszystkie muzea są otwarte za darmo. Niestety w związku z ostatnimi trzęsieniami ziemi w Chile, część z nich jest zupełnie, lub tylko częściowo otwarta. I jak się później okazało też nie wszędzie te "darmowe" niedziele obowiązują. A przekonałem się o tym już przy pierwszym podejściu. Muzeo Chileno de Arte Precolombiano (Chilijskie Muzeum Sztuki Prekolumbijskiej), w którym aktualnie znajdują się dwie wystawy: stała „Sztuka Prekolumbijska" i tymczasowa „Chile bajo El Imperio de los Inkas” (Chile pod Imperium Inkaskim). Muzeum funkcjonuje od 1981 i chwali się tym, że w swoich zasobach ma imponującą kolekcję sztuki z całej Ameryki przed przybyciem Kolumba będąc jednym z najważniejszych muzeów świata. (Tak na marginesie: podobnie jak w Chinach wygląd budynku od zewnątrz nie „mówi” o jego wnętrzu- kompletnie).
Teraz widzę, że chciałem przejść od muzeum kontynentu, do muzeum kraju (i przeoczyłem muzeum miasta). W sensie z powyższego muzeum do Museo Histórico Nacional. Tym razem trzeba było pocałować klamkę. Na jednych drzwiach napisane: zmknięte do końca kwietnia, na innych, że zamknięte tylko dla pewnych grup. Tak czy owak, wszystkie kraty pozasuwane i ani żywego ducha w środku. Na szczęście natknąłem się na koncert orkiestry tych, którzy wczoraj spacyfikowali protestantów: Carabineros z trąbkami. Grali bardzo fajnie. Długo się nie zatrzymałem, żeby nie tracić czasu.
Dalej w kolejności było Museo de Bellas Artes. Zanim jednak tam doszedłem, ku mojemu zdziwieniu po raz kolejny zboczyłem z najkrótszej trasy. Przeszedłem przez most, zobaczyłem wierzę kościoła i w jej kierunku poszedłem. Santiago zmienia się z kroku na krok. Wystarczy przejść ulicę dalej, by znaleźć się w czymś, co przypomina (o czym już pisałem) chiński Fuling. Stragany, straganiki, masę ludzi. Ale nie. Jest coś co odróżnia, i to znacząco te dwa miejsca: psy. W Santiago psów jest jak mrówków. Na prawdę. Często spotyka się je leżące na ulicy i wyglądające jak zdechłe. Zrozumiałbym, gdyby był to środek lata, ale bez przesady jest przecież jesień. W parku liście spadają (ot, zawsze moje urodziny kojarzyły mi się z wiosną;-). Najwięcej psów mają policjanci i bezdomni.
Od Santiago
Powoli docierałem do kolejnej stacji: owego muzeum sztuk pięknych/współczesnych. Z daleka ujrzałem napis "de Bell Artes”, pod którym leżały gruzy. Pomyślałem, że pewnie jest zamknięte. I było.

Co prawda nie samo muzeum, a akademia sztuk pięknych. Po drugiej stronie znajdowało się wejście do Muzeum. Tym razem rzeczywiście za darmo. Przy wejściu kobieta poinformowała mnie, żebym zostawił plecak. Poczym ni z tego ni z owego zapytała skąd jestem. Kiedy usłyszała, że jestem z Polski, przyjechałem do Santiago w celach (teraz przez kilka dni) turystycznych strasznie się zdziwił. Z resztą to nie pierwsze zdziwienie osób, z którymi dotąd rozmawiałem. Pierwsza wystawa, którą miałem okazję zobaczyć, to historia Chile opowiedziana zdjęciami. Od momentu wynalezienia aparatów w Chile i samym Santiago fotografia odgrywała bardzo ważną rolę: "najbardziej obiektywny sposób opowiedzenia historii." Wiecie jaki był „Chilijski Sen”. Nowy dom i samochód przed bramą. Zdjęcie zadowolonej pary stojącej przed domem a po ich prawej nowy samochód. Taki sen zdaje się być uniwersalny.
Nie przepadam za malarstwem, dlatego wystawę obrazów przeszedłem dość szybko, ale zatrzymałem się na dłużej przy obrazach mieszających wizje biblijne z dzisiejszym światem. Najbardziej przypadł mi do gustu obraz autorstwa Claudio Bravo „Kuszenie świętego …” Może dlatego, że wyglądał jak zdjęcie, może, dlatego, że w fenomenalny sposób ujmował te dwie rzeczywistości.
Teraz jeszcze małe pytanie dla Was: Kto słyszał o Polaku Krzysztofie Wodiczko? Ja powiem szczerze, że do dziś nie słyszałem o nim nic. A tu w Santiago znalazł swój zakątek. Jego produkcje filmowe znalazły się w części muzeum, w której wyświetlane są różnego rodzaju i gatunku filmy/etiudy/dokumenty. Pierwszy Polak, którego „spotkałem” w Santiago 
Po wyjściu z tego muzeum pojawiło się pytanie: iść na Barrio Bellvista i Cerro San Cristóbal i próbować zdążyć wszystko przed 18 czy zejść w przeciwnym kierunku i zrobić Barrio Santa Lucia. Tak taż zrobiłem. Wczoraj widziałem Wzgórze świętej Luci z ulicy. A że byłem raptem kilka kroków od wejścia na teren wzgórza postanowiłem zobaczyć je dziś. Schody. Podejścia. Brak tchu. Ale w końcu na szczycie. W końcu wieża widokowa. I w końcu widok na (niemal) całe miasto. Widok niesamowity. Patrzysz w stronę horyzontu, a tam góry. Góry, które są tak wysokie, że zastanawiasz się czy to przypadkiem nie złudzenie spowodowane przez chmury. Miasto wygląda zupełnie inaczej z takiej wysokości. Jestem ciekawy jak wygląda z jeszcze wyższa- z San Cristóbal. Tam to dopiero musi być fenomenalnie.


Ale to zobaczę jutro. Odchamiony i o rok starszy.



Ps. W parkach, choć jesień w pełni, ludzie najnormalniej w świecie wylegują się na trawnikach. No i zakochani obściskują się też, co ławkę, co krok. Trochę tu odwrotnie, no, ale cóż- równik robi swoje ;-)
Cała panorama Santiago z San Lucia będzie gotowa na dniach.

Zobacz także:
Santiago na zdjęciach

*klikaj w zdjęcie by powiększyć

niedziela, 2 maja 2010

Dzień pierwszy, czyli jak się (nie)zgubić w nowym mieście

 Docieram do c/Tucapel Jimenez. Wąska ulica. Po prawej dworzec autobusowy. Po lewej kilka wyglądających na zrujnowane budynków. Gdzieś tu ma być hostel. Wiem, że vis-a-vis dworca. Podnoszę głowę, a nad czarnymi drzwiami logo Che Lagarto. Jestem. Załoga już od samego wejścia bardzo miła. Krotka pogawędka, wypełnienie dokumentów i gotowe. No prawie. Bo przyjechałem po 9, a pokoje zwalniają się ok, 13. Ale to nic. Rzuciłem graty w recepcji i poszedłem na śniadanie. Serwują od 9 do 11 rano. Kuchnia działa całą dobę, więc teoretycznie można coś sobie nawet upichcić. A na śniadanie spory wybór. Wiadomo nie kawiory i szampany, ale bułki, sery, wędliny dżemy i pici, do wyboru do koloru.



Jest pierwszy maja. Święto Pracy. W Chile chyba bardziej okazja do protestów i marszy niż święto gdzie, tak jak u nas wszyscy ruszają na wolne. Sklepy oczywiście wszystkie pozamykane (co dziwne, niemal wszystko inne funkcjonuje normalnie oprócz sklepów i części restauracji i banków). Idąc do hostelu minąłem się z może raptem 25-30 osobową demonstracją. Policji może było przy nich z 10 funkcjonariuszy.



Po śniadaniu pora na miasto. Nie ma co bezczynnie czekać na pokój. Wziąłem aparat, mapę i ruszyłem. Ulicą w kierunku Moneda.

Szok. Szok aż nie mogłem uwierzyć, że chodzę po ulicach stolicy Chile. Mijając kilka ulic natrafiłem raptem na kilka osób. Wszystko jakby wymarłe. Najwięcej było policji. Stali na każdym skrzyżowaniu i czasem wzdłuż ulic. I więcej turystów niż miejscowych. No, ale to na szczęście tylko pierwsze wrażenie, choć nie do końca mylne.



Pokręciłem się i trafiłem pod Palacio de La Moneda. Sporej wielkości pałac przed nim plac, na którym zawieszone są trzepocące flagi Chile. Stąd poszedłem dwie ulice dalej do Plaza de Armas. Przy katedrze zaczęło się coś dziać. Sporo ludzi. Myślę protest... Nie chyba coś w rodzaju jakiegoś bractwa (być może św. Józefa, patrona pracujących). Widać, już po wszystkim, bo zaczynają się rozchodzić, ale niedaleko. Jeszcze tu wrócę...



Ciekawy byłem czy miso w rzeczywistości jest tak duże jak wygląda na mapie. Postanowiłem, więc dojść do rzeki Mapocho. Jeden przystanek metra od de Armas. Ja wiem, może 5 minut z buta. Idąc tak przypomniały mi się Chiny, a dokładnie Fuling. Uliczki, na każdej trochę straganików, jakieś wózki z jedzeniem, sporo ludzi i typowe dla takich miejsc powietrze. Co krok inne: zaduch, strasznie suche, miks zapachów... wszystko. I jest rzeka. Ha, rzeka. Może i rwąca ona jest, ale duża wcale nie. Wzdłuż niej rozpościera się Costanera Norte, jedna z głównych ulic Santiago. Nieco bardziej na północ widać już wzgórze San Cristóbal (wybiorę się 2 albo 3 maja). Z resztą cała dzielnica Bellavista. Ale, czas wracać, już blisko 13.
Od Santiago
Poszedłem powrotem na de Armas tylko że inną drogą. Wyszedłem z drugiej strony katedry o której wspomniałem. Na placu parę pomników (no właśnie mają tu jakąś manie stawiania pomników, pełno ich) i fontanna. Usiadłem na ławce. Spokój. Choć sporo ludzi, a w jednym z kątów placu trwają targi książki. Życie toczy się kilkoma równoległymi poziomami. Ci, co przyszli po książki nie żyją z tymi, co przyszli posiedzieć na placu. A między nimi bezdomni. Sporo bezdomnych. Mija się też sporo żebraków. Jednym słowem nie jest bogato. Ale nie przeszkadza to im, wszystkim, żyć wesoło.

Pomyślałem, że pewnie już dziś nie spotkam żadnej demonstracji albo czegoś pikantnego, takiego z Chili. Ale spotkałem. Dotarłem do ulicy gdzie jest Che Lagarto. Prostopadle do niej biegnie jedna z głównych Avenida Liberador O'Hoggins. W sumie 6 pasów (sic!) Z czego po każdej stronie 1 wyłącznie dla autobusów, jeden dla autobusów i reszty. A pomiędzy pasami bardzo szeroki pas zieleni. Co najmniej 30 metrów. Na nim miniaturowy plac, park, jak zawał tak zawał, ale są i pomniki i fontanny i... Usiadłem na ławce. Nie minęło 10 minut słyszę wycie syren policyjnych. Zajeżdża oddział specjalny do rozganiania demonstracji. Nie wiem jak, ale nie zauważyłem jej wcześniej. Raptem garstka ludzi, ale widocznie zaszła władzy za skórę. Sięgam po aparat. Zakładam 300mm. I do dzieła. Policja do demonstrantów i na glebę. Dwie trzy minuty i kilka osób do samochodu. Spokój. W powietrzu przelatuje helikopter. Patrzę w lew. Idzie młody koleś, może ze 25 lat. Zmierza w kierunku przejścia dla pieszych. Nagle za nim przyspieszonym krokiem, dwóch karabinierów w kaskach. Dogonili go. Złapali od tyłu za ręce. Niemal w tym samym momencie z drugiej strony ulicy dochodzi krzyk starszych facetów. -Ej, co robicie mu. Zostawicie chłopaka, jak można ot tak aresztować! Myślałem, że na krzyku się nie skończy, ale niestety. Wzięli go nawet bez zastanowienia. Przez kolejne dwadzieścia minut to dojeżdżały to odjeżdżały kolejne wozy z policją. Garstka protestujących (w liczbie równej ilości fotografów) przeniosła się przecznicę dalej. Zaraz za nimi policja. Ale nic już się nie wydarzyło.


Czas wracać do Hostelu...




Po prysznicu (nareszcie) po 16 postanowiłem pójść nieco w innym kierunku. Rozeznać miasto. Trochę się zgubić. Nie było za wiele czasu, bo o 18 jest już dość ciemno, wiec pomyślałem, że dojdę parę przecznic dalej do Universidad de Chile. Ot, myślałem, że przynajmniej będzie to coś w rodzaju KULowskiego gmachu, ale nic, gdyby się człowiek dobrze nie rozejrzał to niekoniecznie by znalazł. Jeszcze tam wrócę któregoś dnia. Jako, że miasto nie jest duże, a czasu jeszcze trochę miałem poszedłem jeszcze jedną stację metra dalej do Santa Lucia. Po lewej stronie widać wzgórze Santa Lucia. Wejście do parku zdobią kolejne pomniki. Ciekawie wygląda. Dlatego pewnie wracając z San Cristóbal zajdę i tam. Wróciłem do hostelu wzdłuż avenidy. Oczywiście nie bezpośrednio, tylko w pewnym momencie odruchowo skręciłem w jakąś uliczkę i połaziłem po jakiejś dzielnicy deptakowo-sklepikowej. Trochę ludzi, nastrój świąteczno sobotni. Dotarłem po raz kolejny do de Armas. Koncercik. Śpiewają.

Miasto po tej drugiej przechadzce z "chińskiego" przeobraziło się w bardziej "hiszpańskie" nieco vigowskie (viguesowskie?). Po raz kolejny zaskoczony. Ale na pewno miło. Zobaczymy, co dalej!

Dobranoc!

Ps. Więcej zdjęć wkrótce. Chcę jak najwięcej zobaczyć żeby potem się dzielić fotkami.

Nie bez przygód -dzień zero-

Wiszą w powietrzu jeszcze oznaki wulkanu. Na trasie Warszawa Madryt było tłoczno, dlatego odlecieliśmy z 10 minutowym opóźnieniem. Na szczęście dolecieliśmy do Barajas nadrabiając kilka minut. Na szczęście, bo gdyby opóźnienie było dużo dużo większe, kto wie jakby potoczyła się dalej moja podróż.

Maiłem w dup... a właściwie pod dupą.

Kiedy wpadłem do samolotu rzuciłem na siedzenie kartę pokładową i jakieś wydruki (w koszulce) i paszport. Przed usiąściem zabrałem koszulkę, zapominając o paszporcie. No i tak jakoś nie gniotło mnie w cztery litery przez tych kilka godzin, że wysiadłem z samolotu nie oglądając się za siebie. Stety, niestety nie zdecydowałem się od razu gonić do Centrum. I dobrze. Pomyślałem, że najpierw znajdę bramkę z której odlatuje rejs do Santiago a dopiero potem się ruszę na miasto. Poszedłem więc. R- 22 minuty. Wow, myślę, lotnisko gigant. I byłem już 7 minut od sektora R kiedy to moim oczom ukazała się kontrola paszportowa. Ja do paszportu, a paszportu nie ma... wszystko wywaliłem z plecaka. Nie ma. To zawracam. Popytałem na stoiskach informacyjnych, czy jeśli został w samolocie to mogę go odzyskać. I tak trafiłem do Informacji Iberii. Kobieta anioł zadzwoniła, zapytała czy w Samolocie WAW-MAD nie został na siedzeniu paszport. I obyło się tylko strachem. Już po kilku minutach paszport wrócił w bezpieczne ręce eskortowany przez ochroniarza.

Ale jak to mówią nie ma tego złego. Co prawda już nie było sensu gnać na miasto (bo i tak wcześnie zrobiło się ciemno) więc pomyślałem, że przejdę przez tą celną i zobaczę co dalej. czekając na kolejkę z T4 do T4S podszedł koleś. Pytał czy pojedzie tym pociągiem do "R". Okazało się, że też leci do Santiago. Pogadaliśmy co nieco. Potem połaziłem po lotnisku (Milka niestety bardzo droga :( nawet bez akcyzy ;-)) I tak minął czas do odlotu.

niedziela, 25 kwietnia 2010

Za ocean... Globalnie

Kiedy wprowadzałem nazwę "Wschód-Zachód" nie sądziłem, że będzie ona aż tak dosłowna. Najpierw Hiszpania (czyli na zachód), potem Chiny. Kilka miesięcy temu powrót na zachód, tym razem Dania. A teraz?? Jeszcze dalej na zachód. Jeszcze więcej kilometrów. Inny kontynent. Inna część świata, bo za Atlantykiem. Do tego na drugiej półkuli. Powiem tyle: strasznie się cieszę. Już 30 kwietnia wylatuję na dwa tygodnie do Santiago, stolica Chile .

Wylot już w piątek 30 kwietnia o 14.30 z Warszawy. Lot samolotem linii Iberia potrwa 3h35min. Planowo lądowanie w Madrycie-Barajas Terminal 4 18.15. Można śledzić ten lot w internecie: Lot IB3837. Tam po wylądowaniu będę miał 6 godzin 5 minut przed odlotem do Santiago, Chile. Lot też z Iberią nr 6831. Potrwa 13h30min. Start o 00.20 ale dzięki temu, że lecę na zachód wyląduję o 07.50 czasu lokalnego (różnica czasu 6 godzin wstecz- czyli o 13.50 czasu warszawskiego).

Pod kilkoma względami ta podróż to pierwszy raz. Bo: przekraczam równik, przelatuję przez Atlantyk, nie jest to wycieczka wcześniej organizowana, lecę sam. No i pierwszy raz w Ameryce Południowej- Latynoskiej. Czas sprawdzić mój hiszpański ;-) jajaj :)



Ale dlaczego? Po co?
No właśnie, jestem winny wytłumaczenia. Otóż lecę na (oficjalnie) dwu dniowy Szczyt Global Voices. Od jesieni 2009 jestem tłumaczem w projekcie GV Lingua Polska: mój profil). Początkowo, ze względu na czas jaki spędziłem w GV byłem jako trzeci na liście. W zależności od sponsorów miałem lub nie polecieć. Do kwietnia wszystko wskazywało na to, że jednak nie polecę. Ale jedna z naszej grupy zrezygnowała i na jej miejsce automatycznie wskoczyłem ja. Fantastycznie!

Tak jak już pisałem. Szczyt oficjalnie trwa w dniach 6-7 maja w Biblioteca de Santiago. My jednak spotykamy się już 5 wieczorem i kończymy 10 rano. Pozostałe dni, a więc 1-5 i 10-13 maja to czas wolny.

Jakie są moje plany na wolne dni? Chciałem kupić jakiś przewodnik, najlepiej z National Geographic, bo można mu rzeczywiście zaufać, ale nie znalazłem. Postanowiłem więc sam zaplanować.
Skoro mam siedem dni na swobodne zwiedzanie miasta (bo jednego dnia grupowo planujemy pojechać do Valpraiso) pomyślałem, że warto byłoby każdego dnia zobaczyć inną część miasta i jednocześnie poznać to miasto. Tzn. nie włóczyć się po ulicach i mijać miejsca, które może i wyglądają, ale by nic mi nie mówiły. Na szczęście znalazłem w internecie ciekawy przewodnik, pisany jakby pod to co miałem na myśli.

Ruta Patrimonial Santiago 
Szlak Dziedzictwa Santiago- proponowany i zaprojektowany przez Ministerstwo Dziedzictwa Narodowego, to (najlepiej) kilkudniowa przechadzka po różnych dzielnicach Santiago. Każda z nich opowiada historie miasta- od jego początków, przez czasy kolonialne, po dzisiejsze miasto... no właśnie- chciałbym się dowiedzieć, jakie jest dzisiejsze Santiago. Tak jak i do Chin, do Chile jadę bez żadnych większych oczekiwań. Nie ma to większego sensu, bo jeśli się okaże, że czegoś nie będzie można zobaczyć, to po co mam się zawieść. Lepiej być pozytywnie zaskoczonym. Nie oznacza to, że po wyjściu z Hostelu Che Lagarto otworzę przewodnik i ruszę. Co nieco poczytałem, zapoznałem się z tym i owym, żeby nie czuć się jak kot wypuszczony z worka.

Wracając do Ruta Patrimonial Santiago (RPS). Składa się ona z 7 części. Każda z nich to przechadzka (z reguły kilkukilometrowa) przez wybrane dzielnice Santiago. A w nich kilka punktów orientacyjnych. Nie jest to czas ni miejsce na opisywanie, nie chcę się zachować jak dziennikarz piszący o wydarzeniu, w którym nie brał udziału. Zrobiłem jednak mapkę na którą naniosłem zarówno obszary RPS jak i pojedyncze miejsca, które są warte zobaczenia i chciałbym tam zajrzeć.
Klikając w odnośnik do mapy Chile - Santiago plus znajdziesz dokładne opisy co, gdzie, jak, dlaczego.
Jak widać, znalazłem Hostel w centrum. Może nie centrum miasta jako tako, ale w fenomenalnej lokalizacji biorąc pod uwagę odległości do miejsc, które chcę zobaczyć, no i nie będę też musiał trachać przez całe miasto plecaka do hotelu, w którym będzie miał miejsce Szczyt Global Voices, bo po to tam jadę.

Postaram się każdego dnia, po spacerze po mieście pisać i umieszczać zdjęcia. Będę wrzucał wszystko, albo wieczorami, bo mamy obiecany dostęp do internetu w hostelu, albo dopiero gdy dostanę się do netu. Zobaczymy, ale zaglądajcie, czytajcie, komentujcie.

W czasie szczytu tu na ten blog będę wrzucał raczej tylko zdjęcia i linki do innych materiałów. Od 6 maja do 8 czy 9-ego będę zajmował się zdjęciami ze Szczytu: głównie chodzi o umieszczanie ich na Flickr (później podam adres) tak by media miały łatwiejszy dostęp do nich.

I na koniec jak mnie śledzić?
Oprócz tego miejsca, oczywiście Flickr- zdjęcia. Oczywiście nie wszystkie, ale wybrane, najlepsze. Jeśli zdecyduję się opublikować więcej zdjęć, to oczywiście podam adres. Dodatkowo: Twitter (pewnie pół na pół po polsku i angielsku) Tu oprócz krótkich info dodawać będę linki do wszystkiego co wypociłem i można przeczytać/zobaczyć. I jeszcze może więcej o Szczycie będzie na stronach Global Voices Polska.

Ps. Chyba małą tradycją jest to, że zawsze umieszczam prognozę pogody dla miejsca do którego jadę ;-) (patrz kolumna po prawej)

czwartek, 8 kwietnia 2010

Spacer po Vigo... chciałbym w realu

Przed momentem, zupełnie przez przypadek odkryłem, że Googl Maps - widok ulicy sfotografowało całe Vigo. Aż ciarki mnie przeszły. W końcu mogłem pochodzić po Vigo.
Zobaczcie sami gdzie mieszkałem ;-)

View Larger Map
Patrząc na wprost na 4 piętro (jedno okno całkę zasłonięte, drugie do połowy) możesz sobie wyobrazić jak stoję na balkonie ;-)
Jak odwrócisz się w lewo to pierwsza uliczka prowadzi na przystanek z którego autobusem C15C codziennie (jajaja) jeździłem na uniwerek. Na rogu jest Frutería, w której często wracając do mieszkania kupowało się owoce. Z kolei spoglądając w prawo w oddali widać sklep sieci Froiz (pozdrawiam pana ochroniarza co zamiast bazylii, podał mi pietruszkę ;-) Idąc dalej ulicą w górę dochodzi się do skrzyżowania. Po drodze jeszcze mijamy kilka sklepów i Fruterii.
Z kolei jak odwrócisz się o 180 stopni widać zielone drzwi. Wchodząc w nie i idąc na 2. piętro można wyleczyć sobie zęby u świetnego dentysty...
Mógłbym tak opowiadać jeszcze długo...

Przechadzając się tak zauważyłem, że wciąż remontują duże odcinki ulic. Jeszcze kiedy tam byłem to jeden kawałek kończyli to znowu inny zaczynali. Cóż, może jeszcze w tym roku, może w czerwcu, może w lipcu zajadę do Vigo. Strasznie bym chciał.

Możesz też zacząć wędrówkę od centrum Plaza Espana

czwartek, 25 marca 2010

Woda

Można ją pić, można się nią myć. Generalnie Ameryki nie odkryję jeśli napiszę, że woda to nasze życie. Ale czy tylko? A może woda równa się śmierć?

Do pisania tego tekstu zasiadłem z główną myślą: globalne ocieplenie. Jednak po napisaniu pierwszego zdania dopadło mnie kilka innych myśli-- ale po kolei.

Ciepło, cieplej...

Globalne ocieplenie, czy jak kto woli zmiany klimatu to problem, którego nie da się zaprzeczyć. Będąc w Kopenhadze poznałem Leah Wickham, młodą dziewczynę z Fidżi. Jest ona członkiem Greenpeac'owego Solar Genraltion. W Kopenhadze, po pierwszym dniu COP15 pojawiła się w większości gazet na całym świecie (ot dla przykładu australijskie theaustralian.com.au. Dlaczego? "Wybuchła płaczem" mówiąc niezwykle emocjonalnie o skutkach globalnego ocieplenia:
"Od dziś za pięćdziesiąt lat, moje dizeic będą tworzyły swoje własne rodziny," powiedziała przez łzy pani Wickham. "To moja nadzieja, że będą wciąż mogły nazwać nasz piękny kraj domem."
"Fifty years from now, my children will be raising their own families," Ms Wickham said through her tears. "It is my hope that they will still be able to call our beautiful island home."
Jeszcze wtedy nie wiedziałem o co chodzi. To znaczy- miałem nawet okazję przeczytać jej przemówienie w drodze do Bella Center. Ale jak się potem okazało nie czytała z kartki, tylko poszła na żywioł. Taki sam, jakim jest woda. Nie lała bynajmniej wody. W drodze do Warszawy, gdzie dzień później brała udział w jednej z akcji Greenpeacu Polska opowiedziała mi o wszystkim co miała przed oczyma mówiąc to wszystko. A dokładniej: kiedy jeszcze była dzieckiem pamięta, jak na brzegu oceanu stał cmentarz. Nie minęło wiele czasu, a woda zakryła wszystko. Teraz z brzegu widać w oddali nagrobki i krzyże.

Czy to nie daje do myślenia? Ot może jeden przypadek? Nie. Dlatego dzisiaj postanowiłem napisać, bo oto kolejny przypadek: Disputed Bay of Bengal island 'vanishes' say scientists (Sporna wyspa w Zatoce Bengalskiej "znika" mówią naukowcy). Jak czytamy w tekście wyspa (Indie: New Moore, Bangladesz: South Talpatti), o którą Indie i Bangladesz toczą bój zniknęła pod powierzchnią wody. Co gorsze "pobliskie wyspy mogę też zniknąć jeśli poziom morza podniesie się". Co prawda wspomniana wyspa była niezamieszkała, ale pomyślmy tylko ile jest takich wysp, które są zamieszkałe, na których ludzie zakładają domy, układają sobie życie. Ile jest tych "rajów" dla turystów, gdzie fajnie jest pomoczyć sobie cztery litery za kilka tysięcy złotych czy dolarów i zapomnieć... zapomnieć o tym, żeby wodę zakręcić.

Nie ma wody
No właśnie. To tej wody jest za dużo skoro wszystko zaczyna tonąć, czy za mało, skoro ludzie umierają z pragnienia? I tak i nie. I tu mamy ciastko i je zjedliśmy jednocześnie. Ale nie popijemy. Bo chociaż wody przybywa w oceanach, to pić jej się nie da. Przywołam tutaj liczby z ostatniego National Geographic Magazine, z wydania poświęconego tylko wodzie z okazji Światowego Dnia Wody, który obchodzony jest 22 marca. 97,5% wody na świecie to woda słona (co za tym idzie nie do picia, ale ona też zalewa). 2,5% to świeża woda, ale dwie trzecie z tego to woda zamarznięta. Czyli nie trudno sobie policzyć ile tak na prawdę nadaje się do pica. Od dinozaurów jest to ta sama woda. Ona nie przylatuje z kosmosu, a więc ufoludki nie przywiozą nam nowych zapasów-- więc oszczędzajmy.

Tak więc żywioł, żywiołem. Możemy go załagodzić. Wystarczy kilka prostych nawyków, które pomogą nam, naszej kieszeni (bo woda tania nie jest) i światu.


Zobacz także:
Mały dodatek 9.04.2010: Wizualizacja

czwartek, 4 lutego 2010

365

Mija dokładnie rok...
Rok od momentu kiedy zaczęło się bardzo dużo. Oczywiście nie chodzi mi o pierwszą rocznicę prowadzenia tego bloga, bo prowadzeniem tego nazwać nie można, ale chodzi o powód, dla którego on powstał, czyli

Podróże

Rok temu, dokładnie o 6 rano wyjechałem z Lublina busem, by po 8 godzinach podróży dotrzeć do Wrocławia, a stamtąd: na świat. Tak ogólnie, bo wylot do Barcelony-Girona stał się początkiem wielu podróży, które miały miejsce w 2009 roku.
Zaczęło się od przejazdu samochodem przez całą Hiszpanię, aż do Vigo- szkoda tylko, że nocą więc za wiele nie widziałem. A w samym Vigo, jego okolicach i Portugalii działo się wiele. Właśnie o tym pisałem w poprzednich postach.

W tym szaleństwie...
Szaleństwem nazwać można to, że po przeszło pięciu miesiącach w Hiszpanii, wróciłem do domu na trzy dni i od razy poleciałem w zupełnie innym kierunku. Na wschód. Kiedy dawałem jakąś nazwę swojemu blogowi, napisałem bez większego zastanowienia "Wschód -  Zachód". I jak się po czasie okazało, nazwa była bardziej niż trafna. Początkowo, miało to zwykłe znaczenie, że oto ja człowiek ze wschodu Polski, rusza na zachód Europy. A po pół roku okazało się, że z zachodu Europy, udaję się na wschód Chin.

Obiecywałem już kilka razy, że zasiądę przed komputerem i napiszę co nieco o pobycie w Chinach. No właśnie... ale nie chcę, żeby to było "co nieco", bo lepiej nic niż prawie nic. Kilka razy już nachodziła mnie wena do pisania i wybrania lepszych zdjęć, no ale -- Postaram się do końca miesiąca to zrobić. Jedno, albo drugie. Być może coś w formie fotoreportażu. Może być ciekawe.

To jednak nie koniec. Kilometrów za mało. W Polsce też trochę pojeździłem, ale tak robię co roku. Oczywiście Przystanek Woodstock. Ot tak, żeby odpocząć przed skończeniem licencjata. A termin zbliżał się wielkimi krokami.
Co nas nie zabije, to nas wzmocni. I tak wzmocniony, obroniony na przełomie listopada i grudnia wyruszyłem jeszcze do Kopenhagi.
Panorama: Nyhven, Kopenhaga.

I to, by było wszystko. Przynajmniej do końca roku kalendarzowego. Ale jeśli chodzi o te 365 dni od 4.02 do 4.02 to jeszcze dodam wyjazd do Sochaczewa, w tym pierwsze 60 km pociągiem :)

Tego by się nazbierało
Matematykiem nie jestem, a i dokładnie wszystkiego nie pamiętam, więc będzie ogólnie.
W końcu mogę powiedzieć, że w ciągu ostatnich 12 miesięcy odbyłem dwie ponad 9 godzinne podróże samolotem (Paryż<->Pekin) i pięć 2,5 godzinnych. Wiele jest prawdy w tym, co ktoś kiedyś powiedział (dokładnie nie pamiętam niestety kto), że jeśli chociaż raz przelecisz się samolotem, już zawsze będziesz spoglądać w niebo.

Pociągi. Gigantycznie. Dwa razy po 12 godzin (ponad dwa tysiące kilometrów), plus drobne przejażdżki do/z Kopenhagi z/do Warszawy i na Woodstock (tu też muszę przejechać Polskę wszerz). generalnie mam pociąg do pociągów.

Ok. To nie zatruwam, tylko  kończę.
Jedyne czego życzyłbym sobie na ten kolejny rok, to przynajmniej tyle samo kilometrów przejechanych (-lecianych, -płyniętych), co w zeszłym. I przynajmniej tyle samo zwiedzionych miejsc i zdjęć (o nich nie wspominałem, ale liczy się je w kilku tysiącach).
Na koniec polecam nowe dziecko: Flickr Filckr