wtorek, 24 lutego 2009

Miał być karnawał

Z karnawałowego wyjazdu do Conso, Verín, Laza skończyło się popołudnie w Ourense. Ale nie ma co narzekać, bo spokojnie zwiedziliśmy miasto.

Już przed wejściem do autobusu zrobiło się ciekawie. Na rozkładzie jazdy wyświetla się: odjazd 10:30 stanowisko 18/19. Czekamy... 10:30 nic... 35 dalej nic... Cóż, myślimy typowa hiszpańska "manana". Do niczego się nie spieszą. Tak już mają... 45 nic. W końcu przyjeżdża. Spóźniony, ale jakoś kierowcy z niczym się nie spieszy. To że wyjeżdża z takim spóźnieniem nie oznacza, że będzie gnał przez Galicję jak szalony. Wręcz przeciwnie. Znalazł jeszcze czas, by w jednej z miejscowości wypić sobie kawę i zjeść rogalika. Ale co ciekawe- do Ourense przyjechał przed czasem pokazanym na bilecie. Widocznie takie "jazdy" są już wliczone.

Jeszcze nie pisałem, że tak na prawdę mieliśmy jechać wszyscy dzień wcześniej, 23 lutego, ale nie dość, że umówiliśmy się na dworcu późno, to jeszcze okazało się że najbliższy autobus jest dopiero za 2 godziny. Plus dojazd tam... nie było sensu ruszać. Więc postanowiliśmy jechać nazajutrz. Niestety, zanim to nastąpiło część, większa część się wykruszyła i pojechaliśmy tylko we trójkę: Emilia, Monika, Mateusz i ja. A wróciliśmy wieczorem we trójkę ;)

Gorąco...

Chociaż nie pobawiliśmy się na karnawale, który nota bene jest najlepszym w regionie, przez cały dzień impr... nie nie imprezowaliśmy, tylko improwizowaliśmy, że wszystko idzie zgodnie z planem. Po odnalezieniu biura turystycznego ruszyliśmy z mapką na miasto. Jakieś tam oznaki karnawału słychać, nie ma co. Na placu Maior gromadka ludzi słuchająca zespołu pajaców.
Tak a propos- zobaczcie na zdjęciu w prawym górnym rogu widać coś zwisającego z budynku Concello. W Hiszpanii mają jakąś bzika. Gdzie się nie ruszyć, można to zobaczyć. Ale widać lubią... może wszystko im zwisa, tak jak temu kierowcy :P Dobra, ale okazuje się, że dzień nie stracony, bo pojechała kolejka. Przez miasto, można pojechać na "termy" przy rzece Rio Minho.

W trzech basenach temperatura wody sięga 38º C a 41º C. Lokalizacja świetna. Tuż obok rwąca rzeka, z dala od ulic. Tego dnia było tam nieco szumnie ze względu na wizytę jednego z polityków startujących w wyborach, które odbędą się 1 marca. Ale nikt z kąpiących się nie przejmował się całym zajściem. A propos kąpieli - my się na nią nie zdecydowaliśmy, ale zapewne jeszcze tu wrócimy ze strojami kąpielowymi.

Żeby pozostać w ciepłej wodzie, dodam tylko, że w centrum miasta jest też mała fontanna termalna. Można sobie zaparzyć herbatę.

Czas jeszcze został więc poszliśmy trochę pozwiedzać. A co tu zwiedzać jak nie kościoły. Tylko podobnie jak to było w Porto, główna atrakcja turystyczna zamknięta. Zatem kościół Santa Maria Nail obeszliśmy, bez wchodzenia. Chwilę się pokręciliśmy po zaułkach i wróciliśmy na plac Maior.

Co dalej się działo. Po małym posiłku siedliśmy w słońcu i tak przesiedzieliśmy do 17. Po czym wróciliśmy do Vigo. Jednym słowem: planuj przed wyjazdem, a jak już pojedziesz spontanicznie to szukaj atrakcji gdzie się da. Zawsze coś się znajdzie.

Niektóre zdjęcia w większej rozdzielczości znajdziesz na moim koncie Panoramio

środa, 18 lutego 2009

Coś o...

Budownictwo w starej części Vigo. Mieszkam w końcowej części ulicy Urzáiz. Jak już pisałem jest to stare budownictwo. Co można dać na podparcie tej tezy? Wystarczy otworzyć okno w łazience. Zamiast parapetu jest tam betonowa wanienka z czymś w rodzaju tarki do prania takiej jak kiedyś używało się do prania w rzekach. Nie wiem na ile ludzie jeszcze tego korzystają, ale nadaje się to do użytku. Woda z kraniku leje się bez problemu. W przeszłości zapewne robili pranie w deszczówce, która gromadziła się w zbiornikach w górnej części budynku. A wody ci tu pod dostatkiem bo deszcz pada tu często :P Bardzo ciekawe rozwiązanie architektoniczne. Spotykam się z tym po raz pierwszy.

Co do okien. Wszystkie otwierają się wertykalnie, do góry nie tak jak w Polsce "na oścież". Trochę mieliśmy z nimi problemu. Wcale nie jest łatwo otworzyć je po długim czasie.
Takie mieszkania mają też jakiś pokój albo bez okien, albo z oknem wschodzącym na podwórze albo na zaciemnione miejsce. Jak to się sprawdzi w upalną pogodę? Pożyjemy, zobaczymy.

sobota, 7 lutego 2009

A może by tak na dzień do... Porto

Okazje trzeba chwytać. Ruszamy do Porto. To na prawdę jak się okazało niedaleko. Z Vigo do granicy z Portugalią jest coś ok 25 km. Autostradami jedzie się bardzo szybko. Ale nie w tym rzecz. Jakie widoki. Non stop nad brzegiem oceanu. Po jednej stronie góry, wzniesienia, przydrożne kamienice i figurki, a z drugiej może. Co jakiś czas mijamy albo rybaków, albo biegających dla zdrowia. Sporo tutaj kolaży. Jeżdżą samotnie albo w grupach. Nie widziałem przy żadnej z grup pilota więc zapewne to jakieś amatorskie ekipy. Aktywni, ale się nie dziwię bo przy takich warunkach- nie mówię o pogodzie bo to inna bajka, ale o tym później za pewne nie raz ;-) ale bieg czy jazda na rowerze przy brzegu oceanu to samo zdrowie, o ile nie wpadną pod samochód.

Unia Brukselska. Dokładnie, przez tą Unię to nawet nie wiadomo gdzie jest granica między Hiszpanią a Portugalią. Stoi tylko znak z prędkościami obowiązującymi na terenie tego kraju plus tabliczka z nazwą kraju, nie wiele różniąca się od takich, które widać przy każdej miejscowości. I super- nie trzeba stać w kolejkach. Tylko zaraz, pisałem, że nie wiadomo kiedy właściwie jest nowe państwo. No może nie do końca. Gdyby nie było znaków, to i tak można by się domyśleć. Dlaczego? PO... no tak Polska i Portugalia mają to wspólne. Drogi. Akurat w tym miejscu gidzie wjeżdżaliśmy dało to się odczuć. Jakość asfaltu kiepska, tzn. nie tak dobra jak w Hiszpanii. Autostrady jednak są ekstra. Do Porto mieliśmy ponad 130 km. Podróż zatem nie zajęła nam więcej jak 1,5 godziny. Po zakupie na stacji paliw mapy Porto zjechaliśmy z autostrady w stronę centrum. A właściwie w kierunku oceanu i ujścia rzeki Rio Douro.
Podobnie jak w Vigo, tak i tu niemal na każdym rondzie stoją jakieś pomniki, instalacje etc. Najdziwniejsza i największa jest przy porcie. Jedna z teorii mówi że to gigantyczna siatka rybacka. Co jakiś czas spuszczana jest do oceanu i wyciągane są ryby w takich ilościach, że wystarcza ich dla całego miasta. No ba. Jasne że.

ZABYTKOWY SLUMSY

Ale Porto, przynajmniej ta część którą zobaczyliśmy, to na prawdę miasto gdzie mieszają się skrajności. Jest to jednak tak skomponowane że trudno mówić tu o syfie czy burdelu. Dosłownie porozwalane kamienice które są albo bez dachu albo bez trzech ścian to nie rzadki widok. Tak bez 3ch ścian.
A w ilu nie było okien. Ale wszytko to rekompensują jak dla mnie typowe fasady w tym regionie. Najwięcej można ich znaleźć przy drodze nad brzegiem rzeki. Fasady oklejone kolorową ceramiką. W blasku słońca wszystko błyszczy się na różne kolory. W szeregu, gdzie każdy dom ma swoją kolorystykę, albo wzory można poczuć przeszłość, kiedy tego typu budownictwo przeważało.
Miasto nie miasto, ludzie nie patrzą na to. Pranie normalnie zwisa z okien nieraz zabytkowych już kamieniczek. To urok miasta. Slumsy, gdzie ludzie mieszkają w domach bez dachu, albo z rozwalonymi oknami czy ścianami w sąsiedztwie z mostem i kościołem, który można znaleźć w każdym przewodniku. Takie obrazki widziałem tylko w National Geographic. Fajnie wyglądają też domy, na dachach których rośnie trawa, a nawet drzewka owocowe- pomarańcze.
Tuż przy chyba największym zabytku (niestety tego dnia nieczynnym) można było poczuć się jak w jakimś niewielkim miasteczku- kilka osób stoi wokół samochodu z którego rozbrzmiewa na cały regulator techniawa. Cóż, od tego nie da się uciec :P Idąc z mostu Ponte Don Luis

WIEŻA

Stairway to heaven... Schodami do nieba. Nie dużo w tym przesady. Za 2 Euro wspinaczka na szczyt. Jak piszą w informatorze Torre dos Clerigos (Monumento Nacional) jest najwyższą wierzą w Portugalii. Budowę 76 metrowej wierzy co zajęło 9 lat nadzorował włoski architekt Nicholas Nasoni. Schodów? 225. Klatka schodowa z poręczą która kończy się gdzieś na 4 piętrze dwa ostatnie idzie się po jeszcze węższym korytarzu bez żadnego wsparcia. No poza mocnymi murami. Ale warto. Widok niesamowity. Całe miasto w zasięgu oka. Od plaży, po najodleglejsze mosty. Niesamowity obrazek malują dachy kamienic. Wąskie uliczki wtapiają między domy, które tworzą pejzaż o kolorze ceglanym. Co jakiś czas place albo duże budowle. Po drugiej stronie rzeki już inne miasto. To trzeba zobaczyć. (Zobacz zdjęcie na Panoriamio w większych rozmiarach)



Po zejściu na dół każdy miał tylko jedno pragnienie: obiad. Znaleźliśmy stosunkowo tanią restaurację z dobrym menu. Jedzenie oczywiście typowo portugalskie. Nazw nie pamiętam. Wybór padł na kurczaka z ryżem i sałatką po portugalski. Mięso z kurczaka było złożone w coś w rodzaju parówki. Może nie wyglądało zbyt apetycznie, bo było na zewnątrz nieco zwęglone a kształtem przypominało kupę :P Ale smak... Niekurczakowy. Do tego jeszcze jajko sadzone. Tanio i pysznie.

W drodze powrotnej do Vigo zajechaliśmy jeszcze raz na plażę. Chcieliśmy zobaczyć zachodzące słońce, ale zaczęły napływać chmury od zachodu więc nie wiele było widać.
Przy plaży biega dużo ludzi. Kilka osób szło z deskami do surfowania i kilku rowerzystów. Trochę to przypominało Kalifornijskie klimaty znane z filmów. Chciałbym tam wrócić w środku lata.

Ps. znowu się rozpisałem :P
Więcej zdjęć z Portugalii i nie tylko znajdziesz na moim koncie Panoramio

czwartek, 5 lutego 2009

Adoracja przez Hiszpanię


Okolice północy kiedy znaleźliśmy się przed lotniskiem. Na szczęście miałem zawieszony na szyi aparat, bo widoki od razu rzucają sie w oczy. Tak jak już pisałem: palemki, motory. Ciepło. Pakujemy się w 5 do samochodu. Moniki przyjaciele (Jasiek i Monika) przyjechali po nas. Sami chcieli się wybrać w okolice Vigo (region: Galicja). Chcieli jeszcze zwiedzić te regiony więc sami zaproponowali że nas przewiozą. Przyjemne z pożytecznym. Drogi w Hiszpanii są naprawdę dobrej jakości. Polskie autostrady, czy drogi szybkiego ruchu nie umywają się do autostrad w Hiszpanii, nawet tych niepłatnych. Chociaż różnica między płatnymi a nie wcale nie jest ogromna. Chodzi o komfort jazdy: jeździ po prostu mniej aut. Co raz znaki, zjazdy, kierunki i niemal cały czas obowiązek jazdy ponad 90-100 a czasem i więcej. Więc podróż przez Hiszpanię ze wschodu na zachód nie powinna zająć wiele czasu. Ponad 1tys. km to circa 10 godzin... No w sumie. Do Saragossy i dalej jechało się bez problemów. Prosto autostradą. Nie wielki ruch w obie strony. Okolice przez które ciągną sie drogi też robią wrażenie. Nie sądziłem, że Hiszpania jest tak górzysta, tzn. tam raczej wyżynna, bo w góry jak wjechaliśmy to muszę przyznać, że widoki momentami powalające. Tak jak we Włoszech: z jednej strony góra aż po chmury, a z drugiej urwisko, albo rzeczka. Drogi w nocy nie opisuję bo nie wiele było widać. A o której zaczyna robić się widno? 5? Nie. 7? !Nie! Dopiero w okolicach 8 godziny robi się widno. Tuż nad ranem trochę pobłądziliśmy. Niby wszystko jest pooznaczane jak trzeba. Znaków masa, ale czasem tak jest, że jak pojedzie się zgodnie z kierunkowskazem, to potem już nie widać dalszych kierunków. A najbardziej jest to wkurzające jak dojeżdżało się do krzyżówek. Na szczęście pojechaliśmy dobrze. Jedziemy jedziemy, a tu nagle góry. Śnieg. Autostrady ciągnące się przez góry, tunele. Głowa to w tą to w tamtą. Fajnie wyglądały miasteczka zakryte warstwą chmur, albo złudzenia które powodowały, że trudno nie raz było odróżnić górę od chmur kiedy zlewały się na horyzoncie. Chciałbym to opowiedzieć, ale brakuje słów, które wyrażą...- cytat z Dżemu. Mógłbym to namalować, ale... ale po co skoro są zdjęcia. Wszystkie robione z wewnątrz samochodu przez szybę więc może nie widać wszystkiego perfekcyjnie, ale wygląda wszystko malowniczo. Przydałoby się wrócić w te okolice. Pierwsze znaki z ilością kilometrów do Vigo stały jakoś tak z 80-90 km wcześniej. 40 km przed widzieliśmy, że to na pewno to Vigo, bo zaczęło kropić. Rozpadało się jak byliśmy ok 5 km przed. Do samego Vigo dotarliśmy ok 12. Czyli nie dziesięć a 12 godzin jazdy jak z zegarkiem w ręku. 2 po zajechaliśmy na stację paliw. Po zakupieniu mapy ruszyliśmy w poszukiwaniu Kampusu Uniwersyteckiego. Jest nieco za miastem. Jechaliśmy dalej autostradą. Szukaliśmy odpowiedniego zjazdu, ale żeby go znaleźć- masakra. Mało znaków kierujących na Kampus. No ale w końcu się udało. Trzeba się wspinać. Od zjazdu z autostrady jedzie się cały czas pod górę. Sam Kampus - jak to powiedziała Monia podobny do ośrodków badawczych NASA znajduje się na szczycie. Gigant. Budynków naście. Część połączona przejściami nadziemnymi. Wszystkie o różnych kształtach. W ORI (Biuro Wymiany z Zagranicą) załatwiliśmy sprawy szybko. Dostaliśmy też namiary na 2 mieszkania i ruszyliśmy na miasto. Wizytę w tych mieszkaniach mieliśmy na 16: 30 i 18. Więc była chwila na posiłek i rozejrzenia się po mieście. Jeszcze nie raz o nim napiszę, więc teraz tylko tak skrótowo. Pierwsze co wpada w oko to ronda, a na nich rzeźby, jakieś instalacje. Druga sprawa: wzniesienia. Miasto nie jest na płaskim. Płaskich ulic chyba tu nie ma, takich nienachylonych pod jakimś kątem. Masakra. Ale dobrze się po nich chodzi. Ok, co do mieszkania. Pierwsze które odwiedziliśmy było droższe: 200 E. W ORI mówił koleś że to z opłatami, ale studentka która tam była, mówi że jeszcze coś trzeba dopłacać: internet i takie tam. Generalnie standard dosyć wysoki, ale cena za wysoka. Drugie za to fajnie położone. Na takim jakby deptaku c/ Urzaiz. Kamienica (tylko nie przerzucajcie obrazów kamienic z Polskich realiów) Czwarte piętro. Akurat szła po schodach ta właścicielka. Pokazała nam mieszkanie po prawej stronie. Kiepskie. Zimne, okna na ściany albo dachy. Sprzętów mało. Pokoje niby duże, ale wiodły do nich mini korytarzyki, co dawało wrażenie że pokoje są mniejsze. Mieliśmy już podziękować, kiedy babka powiedziała, że ma jeszcze w zanadrzu dwa. Przeszliśmy na lewą stronę klatki i... Otworzyły się wrota i od razu dało się poczuć inny klimat mieszkania. Bardziej przyjazne do zamieszkania. Pokoje duże. W mieszkaniu jest w sumie 6 pomieszczeń. Kuchnia- jak na tą cenę super wyposażona. Łazienka- jak łazienka, z oknem. Jest przedpokój - salon. 3 pokoje mieszkalne: dwa z widokiem na deptak, jeden typowo letni bo ma średnie okno z widokiem na ściany klatki schodowej. Jest jeszcze jeden pokój. Nie ma tam lóżek. Jakby otworzyć tam drzwi powstałby gigantyczny salon w połączeniu z tym przedpokojem. Cena: 475 na naszą trójkę. Po prostu git. Metrażowo w kraju to byśmy zabulili kasę. Od razu się nie zdecydowaliśmy, ale powiedzieliśmy, że na razie zaklepujemy je, a jedziemy jeszcze spojrzeć na inne, jak się uda coś znaleźć. W necie mało ofert. Przez jedną trafiliśmy do jakiejś agencji wynajmującej, ale za samo wskazanie adresu brali 150E więc nie było sensu, bo z tego co opowiadała babka to mieszkania były podobne do tego co widzieliśmy wcześniej. I suma summarum wróciliśmy do pani Adoracion. Wygadana staruszka w podeszłym wieku z torebeczką. W środku masa kluczy. Za każdym razem losowała. W tej kamienicy ma 3 mieszkania: dwa na 4 i jedno na 3 piętrze. Poprosiliśmy ją jeszcze o pokazanie tego trzeciego, ale to tylko formalność bo było identyczne do jej pierwszego. Podpisaliśmy umowę. Powiedziała, że może dać nam jeszcze jakieś koce i grzejnik. Po koce Jasio z Moną pojechali id jej domu. Mówią, że wypas. Też w takiej kamienicy, na piętrze. Jest większe. Duże łoże. Największe wrażenie robi łazienka. Odpicowana na glanc ze sprzętami i wannami. A Adoracja, chociaż żwawo po schodach biega zrobiła sobie mechanizm do wjazdu na piętro- coś takiego jak winda dla wózków inwalidzkich. Babka trzepie kasę. Co ciekawe na piętrze są trzy drzwi, a dwa mieszkania. Środkowe okazały się być drzwiami przez które można by wejść do kuchni. Za nimi stoi lodówka. Dziwne bo tak wyglądają wszystkie mieszkania. Po co 3 drzwi? Apropos numeracji mieszkań. W tego typie budownictwie nie ma numerowanych mieszkań. Są tylko liczone piętra i mieszkania, albo po lewej - izquierda albo prawej - derecha. Czyli adres wygląda tak: c/ Urzaiz 221/4 izq.

środa, 4 lutego 2009

Wszerz przez całą Europę

Przylot na lotnisko Barcelona Girona. Na placu do kołowania same... Ryanair'y. Ze cztery i nasz. Lot nieco opóźniony. We Wrocławiu dopiero po przejściu przez kontrolę osobistą zobaczyliśmy informację o opóźnieniu startu o 30 minut. I tak było. Wrocławskie lotnisko nie należy do największych. Zarówno same terminale jak i plac wokół. Ale jest przyjemne, bo nie trzeba latać niewiadomo ile by przejść z miejsca na miejsce. Po ostatniej odprawie autobus dowiózł nas pod samolot. Rozgrzewał już silniki więc było dość głośno. No i schodami na górę. Wsiadaliśmy wejściem przy ogonie samolotu. Powitanie stewarda i zasiadamy. Od razu wtopa, bo zachciało się nam siadać w ostatnim rzędzie, a tam miejsca dla załogi. Ale widok z okna przy skrzydle po lewej stronie fenomenalny. Co prawda dużo świata przez to okienko nie było widać, w końcu lot odbywał się po zmroku. Ale nad Hiszpanią, przed lądowaniem miodzio (FOTO).
Dla tych którzy jeszcze nie mieli okazji polatać: polecam. Start: wciska w siedzenie. Jak kołuje, dojeżdża do pasa startowego wszystko jest delikatne. Rozpędza się, nie czuć prędkości, ale z czasem jak naciśnie. Sam moment wzbicia się jest przyjemny. Uczucie bezładu miesza się z gigantyczną grawitacją (zależy jak się usiądzie i co się robi). I wzbijanie się. Tu zmiana ciśnienia rzuca się na uszy. Czuć zmianę w głowie z każdym metrem. Czuć też przez całą drogę jak samolot wzbija się, albo obniża. Zakręty- podobnie. Lot generalnie jest przyjemny. Raptem niespełna 2:30 i lądowanie kilka tysięcy kilometrów dalej, w zupełnie innych realiach. Od razu czuć inną temperaturę i klimat. Ale to co zobaczyłem po wyjściu z terminali na zewnątrz... (FOTO) Po dwóch godzinach: 0 śniegu, a palemki wokoło.

Wracając na słówko do lotu. Ryanair jako tani przewoźnik nie serwuje darmowych drinków i przystawek. Własnego alkoholu nie można pić na pokładzie, ale jako że Polak potrafi wszystko, nie trzeba było długo czekać na oznaki tego powiedzenia. Grupka nastolatków kilka rzędów dalej po jakiś 40 min lotu zaczęli rozkminiać wódkę. Potem prowadzili dyskusję z stewardessą, polką. Roznosiła ona jakieś zdrapki "Zostań milionerem z Ryanairem" Coś można było podobno wygrać, podobno każdy los coś wygrywał, ale z tych co się skusili, to nikt nic nie wygrał. Ogólnie po wystartowaniu zaczęły się ogłoszenia, prezentacje, oferty napoi i przekąsek. W sumie nie były masakrycznie drogie. Na twarzach stewardess widać było zmęczenie. Ta polka powiedziała, że ten lot jest jej czwartym lotem tego dnia. To se polatała. Musiała Europę przelecieć w wzdłuż i szerz. Na pewno tam gdzie latają Polacy. Generalnie na pokładzie są zawsze anglojęzyczni, plus władający językami krajów startowych i docelowych. Chociaż jeśli chodzi o ten angielski, to zrozumieć niektóre komunikaty to trzeba na prawdę mieć ucho. Ni to był hiszpański i angielski. W pewnym momencie ktoś siedzący za mną zapytał: "Ej, po jakiemu to jest?"

No ale wylądowaliśmy. Cali i zdrowi. Chociaż przy lądowaniu zmiana ciśnienia była bardziej dotkliwa. Jakieś 10 min przed schodzeniem do lądowania samolot zleciał niżej (od tego momentu było widać już miasta nocą). Zaszła jakaś dziwna zmiana ciśnienia, bo wszyscy, niemal jak jeden mąż zaczęli narzekać na zatykające się uszy. Jedno dziecko zaczęło płakać. Ale nie ma co się dziwić, bo mi prawe ucho wydobrzało dopiero gdzieś kolo 4 w nocy. Przelecieliśmy nad miastem, jedno okrążenie i schodzenie do lądowania. Zgodnie z procedurami wszystkie światła w samolocie zostały zgaszone (podobnie z resztą przy starcie). Pasy zapięte, ale... Prawie nikt nie siedział nieruchomo w fotelu. Już nie wspomnę o błyskających aparatach fotograficznych, które tak jak inny sprzęt elektroniczny musi być wyłączony w tych momentach (e tam, ja się zaliczam do tych którzy nie wyłączyli :P) . Widoki fantastyczne. Co chwilę kolejne zmiany ciśnienia, grawitacji- magia. Uczucie odwrotne do startu. Dla mnie lądowanie było przyjemniejsze- no gdyby jeszcze można było poczuć przyspieszenie. Pierwsze podejście zakończone sukcesem. Bez turbulencji, chociaż nieco się zakołysał. Pilot delikatnie położył Boeinga na pasie startowym. W tym momencie rozległy się brawa i słowa pochwały dla kapitana wysiadka. A chciałoby się jeszcze polatać, bo przyjemnie.

Czas w drogę do Vigo... czyli samochodem przez Hiszpanię.