niedziela, 27 grudnia 2009

Tryptyk: Globalne Ocieplenie

Każdy myślał, że święta Bożego Narodzenia będą "białe". Nie ma co się dziwić, bo 20 grudnia, nie przesadzę, cały świat przykryty był białym puchem.

Ale co z tego, jak już po czterech, pięciu dniach, czyli w święta śniegu było jak na lekarstwo. Właściwie, to tych lekarstw nie trzeba było nikomu, bo ociepliło się i to bardzo. Są tego też plusy ujemne: wirusy się rozmnożą, i w okresie wczesno-wiosennym będzie choróbsko.

Nie w tym rzecze jednak. Zima to zima, śniegu powinno być pod dostatkiem. A tu co? Dziś 27 grudnia, czyli dokładnie tydzień od momentu, gdy zrobiłem pierwsze zdjęcie. I jaka różnica? Wszystko obróciło się o 180 stopni (heh, niektórzy powiedzieli by, że o 360 ;-)
Śniegu nie ma...
Ot takie małe nawiązanie do Szczytu Klimatycznego i globalnego ocieplenia... tak trzymać, to nasze dzieci będą pytały: "a co to, to białe?" A słowo "śnieg" będzie abstrakcją, tak jak dla niektórych teraz abstrakcją jest pojęcie "globalne ocieplenie klimatu".

wtorek, 24 listopada 2009

COP(15)enhagen

Jeszcze nie zdążyłem popisać o pobycie, opublikować zdjęć z Chin a już plecak po raz kolejny spakowany. Teraz czas na Kopenhagę. A dokładniej na COP15 UN Climate Change Conference 2009 (Konferencja Klimatyczna ONZ).
O szczegółach nie piszę, bo szczerze mówiąc sam ich nie znam. W każdym bądź razie będzie tam organizowali międzynarodową ekipą happeningi i stoiska informacyjne.
Tradycyjnie już na stronie umieszczam prognozę pogody dla miejsca do którego jadę (ot chyba raczej egoistyczne- wchodzę na blog by coś napisać i nie muszę szukać prognozy;-) Ale dodałem coś nowego...

Ćwir...
W prawej kolumnie poniżej znajdziecie mojego Twitter'a. Dla niewtajemniczonych, to usługa, dzięki której mogę świergotać (twitter- ang. zaświergotać), czyli wysyłać krótkie informacje (140 znaków). Następnie wszystkie świergotnięcia pojawiają się na mojej stronie. Każdy może je przeczytać, a po zalogowaniu nawet od-świergotać. Tu zapewne będę częściej pisał co u mnie słychać, bo zintegrowałem twittera tak, że mogę przesyłać informacje przez sms- więc wszystko pod ręką.
Jeśli będzie dostęp do internetu i czas, postaram się wrzucać zdjęcia i co nieco pisać. Trzymajcie rękę na pulsie!
Odezwę się na pewno po powrocie- ok 10 grudnia.

Poza tym, dyplom odebrany! Wakacje czas zacząć.
W picassa dodałem kilka nowych zdjęć z moich okolic

Album: Lubycza
- trochę jesiennie się zrobiło.
Chodzi mi też pogłowie pewien projekt odnośnie zdjęć, ale muszę o nim jeszcze pomyśleć dokładniej.


czwartek, 1 października 2009

B.A.

Więcej czekania, więcej pisania niż odpowiadania w czasie obrony mojej pracy licencjackiej. Wczoraj (30 września 2009) obroniłem pracę licencjacką pod tytułem "Influence of being bilingual or multilingual on foreign language acquisitiom".

Obrona trwała może niecały kwadrans. Dostałem 3 pytania; dwa z pracy i jedno od recenzenta na temat fonologii. Odpowiedziałem na wszystko. Siedzę. "Dziękujemy"- odezwała się trzecia osoba z komisji. Ja szczerze mówiąc myślałem, że i od niej dostanę pytanie. "No chyba, że chce pan jeszcze pytanie gratis?"- odparła promotorka. Przytaknąłem, ale już zacząłem wstawać z krzesełka i dziękować. I to co wtedy usłyszałem od recenzenta wystarczyło by mi nawet gdyby mieli mnie oblać. "Bardzo podobała mi się Pańska praca. Ciekawy temat, dobrze poprowadzone. Naprawdę dobrze. Gratuluję". I to co się na prawdę liczy to to, że ktoś dostrzegł moją pracę. No może nieskromnie napiszę, że wszyscy, którzy wcześniej czytali te moje farmazony stwierdzili, że to na 'magisterkę' pasuje. I dlatego też musiałem usunąć 6 stron.

Ocena końcowa. Wtedy podali tylko średnią ze studiów, tzn ocenę z dyplomu. Lepiej być nie mogło!

Dzisiaj odebrałem zaświadczenie z dziekanatu. Dyplom dopiero za 30 dni.
Plany? Jeszcze nie wiem.

Nevertheless, I've already completed a Bachelor of Arts in English! The next stop: M.A.

środa, 12 sierpnia 2009

Jakby co...

Jakby co to już wróciłem z Chin. Cały wyjazd opiszę w szczegółach i zamieszczę sporo zdjęć wkrótce. Teraz siedzę nad pracą licencjacką. To priorytet.

A w między czasie byłem na Przystanku Woodstock. Nawet nie pytajcie jak było: fenomenalnie. Tam trzeba pojechać by to poczuć.

Aha. Co do samego bloga: pod spodem znajdziecie nową opcję "Zareaguj". Czyli zamiast komentować można kliknąć na jedną z opcji i tak dać swoją opinię na temat postu. Ale komentarze rzecz jasna mile widziane.

Dużo pisać nie będę. Przynajmniej w najbliższym czasie.
Do przeczytania.

piątek, 19 czerwca 2009

Chongqing, Chiny (przez Paryz i Pekin).

Tu w tym miejscu można by postawić grubą kreskę i oddzielić drugą część bloga. Nie zdążyłem nawet podsumować Erasmusa, a już w południe lecę do Chongqing.

Piszę szybko, bo o 4 muszę wstać na busa do Warszawy. O 12:30 lecimy grupą 10 osobową do Paryża. Tam 4 godziny na przesiadkę do kolejnego samolotu: prosto do Pekinu. Niemal 10 godziny lotu- wszystko Airfranece. Ale to nie wszystko. Ze stolicy trzeba się dostać do miejsca docelowego. Jeszcze nie wiem jak, ale mamy podobno jakiś samolot na oku.

Odezwę się jak tylko będę miał internet.
再见!

sobota, 30 maja 2009

Upalny koniec pracy

Zrobiło się w końcu gorąco. Ale na pewni nie przez to, że skończyłem już pracę jako lektor. Jednym słowem: było fajnie. Ciekawe doświadczenie pouczyć zagranicą uczniów, z którymi nie ma się wspólnego języka. Zwłaszcza, że były to różne typy klas: od eso, bachelerato, po odpowiedniki naszych zawodówek. Nauczyciele też niczego sobie. Szkoły, choć widziałem tylko jedną, generalnie funkcjonują inaczej niż w Polsce. Od takich podstawowych rzeczy jak przerwy, czy klasy- tych pierwszych nie ma, więc uczniowie nie muszą zmieniać klas i tak na prawdę zależy od nauczyciela czy przerwa chociaż 2 minutowa będzie. Oczywiście, nie wspomnę o tym jakie są relacje nauczyciel-uczeń: luźniejsze. Ale tutaj w Hiszpanii wszystko jest luźniejsze ;) Pod koniec aż przyjemnie chodziło się po korytarzu, kiedy uczennice witały się ze mną za każdym razem kiedy je mijałem. kurator. Nauczyciele też przyjemni. Zwłaszcza językowcy. Porozmawiałem nieco po niemiecku.
Dobra wystarczy...
Od Vigo

No a to właśnie tam pracowałem. Ten mniejszy budynek pomiędzy drzewami. 50 godzin... cv już nabiera treści.

Przypomniał mi się właśnie jeden incydent: otóż kilka dni temu stałem sobie na przystanku na kampusie. Wiedzę, że jakiś młody kolo spogląda i jakby się wyrywał żeby się przywitać. Pomyślałem, że pewnie go powinienem znać ze szkoły. Nie rozpoznałem, bym go uczył. W końcu, no właśnie to też typowe dla Hiszpanów, zaczął gadkę. Chciałem go zmusić żebyśmy rozmawiali po angielsku, ale niestety. Generalnie pogadaliśmy chwilę: ja prostym angielski a on hiszpańskim.

A dlaczego gorąco? Nie mnie o to pytać. W końcu, po prawie dwóch miesiącach ciągle zachmurzonego nieba przyszedł czas na "calores africanes". W dzień kiedy poszedłem po dokumenty do szkoły oczywiście zabrałem ze sobą aparat. I dzięki temu mam dowody na upłay:
Od Vigo

I taka gorączka ma się utrzymać jeszcze do końca tygodnia, conajmniej. Oczywiście musieliśmy skoczyć na plażę. I jeszcze nie raz się skoczy...

tak na koniec panorama Vigo, od tej nieco mniej pięknej strony, dzielnic rozwijających się. To zdjęcie zrobione w okolicach szkoły.


Więcej zdjęć z Vigo:
Było miło, ale już się skończyło (i dobrze :P, bo mogę się wyspać)

poniedziałek, 25 maja 2009

Porto - miasto winem płynące

Kolejna udana wycieczka! Niestety jedna z ostatnich. Ale najważniejsze to chwytać to co zostało.
Od Porto... miasto
winem płynące

Wyjazd rano o 9:30. Oczywiście padało. Jak tylko wyszedłem z mieszkania zaczęło lać, więc doszedłem na miejsce mokry. Jakoś tak się złożyło, że Polacy przesiedli się do jednego autokaru (generalnie nie było nas dużo, bo część wybrała się na puenting, który miał być w piątek, ale przenieśli na sobotę). Najważniejsze, że im bliżej Porto, tym słoneczniej. Po drodze w końcu dowiedzieliśmy się jaki jest plan wycieczki. Wszystkich ucieszyła wiadomość o wizycie w winiarni Porto.

Do portu...

Ku naszemu zaskoczeniu, mieliśmy przewodnika, a nie tak jak w Baionie. Najpierw przejechaliśmy się po najważniejszych zakątkach Porto. Pani przewodnik, mówiąca po hiszpańsku z ostrym akcentem portugalskim opowiedziała nam sporo istotnych rzeczy o tym mieście. Wiadomo, przejazd to nie to samo co zobaczenie tego nie przez szybę autokaru. Ale i tak się dowiedziałem, i zobaczyłem więcej niż w czasie pierwszego wyjazdu. Co mnie najbardziej zdziwiło to wpływ jaki mają Brytyjczycy na to miasto. A zwłaszcza ludzie z Brighton. Dzielnice, budynki, czy pomniki są albo dedykowane Brytyjczykom, albo przez nich budowane. I nie sposób pominąć czerwonej budki telefonicznej czy dwupiętrowego autobusu - typowo brytyjskie rzeczy.
Od Porto... miasto winem płynące


Przejechaliśmy przez każdy most łączący obie części miasta. Każdy z nich ma swoje znaczenie. Jeden z nich (ten na jednym ze zdjęć :P) został skonstruowany przez ucznie pana Eiffel. Ale najważniejszy był przejazd właśnie tym mostem do winiarni. A tam, kolejny przewodnik, który oprowadził nas po winiarni i opowiedział co nieco o produkcji tego trunku. Końcowym etapem była degustacja wina Porto. Do spróbowania kieliszek białego (słodkiego) i czerwonego (półsłodkiego) wina. Wszystko to za darmo. Nie było może tego w ilościach powalających z nóg, ale przez to część osób skorzystała z okazji i kupiła po butelce. Najdroższe z win, które widziałem było po bagatela 225 Euro... za tyle to można... a z resztą sami sobie przeliczcie :P

I jak przystało na wycieczki erasmusowe- czas wolny. Dowieźli nas na dworzec autobusowy i dali sporo wolności. Przechadzka, obiad, zwiedzanie... fajnie spędzony czas i spóźnienie na autobus. Na szczęście czekali na nas. A co widziałem w tym czasie? Wszystko jest na zdjęciach (chociaż nie wszystkie jeszcze umieściłem). Generalnie polecam dworzec kolejowy. Wstyd porównywać go z którymkolwiek z polskich dworców.
Od Jednym słowem zobacz na zdjęciach jak wygląda Porto... miasto winem płynące


Po powrocie do Vigo trzeba było jeszcze pomyśleć o kryzysie finansowym, więc poszliśmy na antykryzysowe spotkanie ;-)

sobota, 16 maja 2009

Dowód na to, że ORI się myli

Już wspominałem o tym, że ORI podaje różne informacje w zależności od języka. Teraz bezpośredni dowód sprzed kilku dni:




Estimados estudiantes,

Os envío el documento para inscribiros a la excursión del sábado 23 de maio a Oporto. Tenéis hasta el martes día 19 de maio a las 12h00 de la
mańana para reenviar la ficha. Las personas que envíen la ficha después del
plazo no podrá ir a la excursión.

Debido a que demasiada gente faltó a la anterior excursión a Ferrol, os rogamos que si os anotais estéis seguros de que vais a ir. Tened en cuenta que se pierde mucho dinero de esta forma. En el caso de que os apuntéis y finalmente no podais asistir, comunicádnoslo antes del martes 19.

Ya que hay problemas con la recepción de los e-mails, decidles a vuestros amigos que va a haber esta excursión.

ĄGracias!

Un saludo,



Dear students,

I send you the document for the registration to the trip to Oporto
on 19th May. You have to send the document (if you want to go to the trip)
before the 19th at 12h00. The documents received after this deadline will not
be accepted.

Too many people who were registered didn´t assist to the last trip to Ferrol, so please make sure that your are coming to this trip before sendind us the form. Take into account that it is a big lost of money if you don´t finally go. In case you were registered but you couldn´t finally go, please let us now before Tuesday 19th.

As there are problems with the reception of e-mails, please tell your friends about this trip.

Thanks!

Best regards,

W skrócie: wersja hiszpańska mówi o tym, że organizowana jest wycieczka do porto w dniu 23 maja. Do 19 maja do 12:00 mamy czas na wysłanie zgłoszenia. Teraz angielskie "tłumaczenie": wycieczka jest 19, a do 19 do 12:00 trzeba przesłać zgłoszenie. Czyli teoretycznie jeśli wyjazd jest ok 11 czy może wcześniej to w trakcie wycieczki jeszcze można się zdecydować :P

I żeby było ciekawiej, to dostałem 3 takie same maile. Myślałem, że kolejne to sprostowania, ale gdzie tam. Wszystkie mają tą samą treść, nic nowego. I do tej pory ani słowa wyjaśnienia. Trzeba się domyślać.

Jadę

Co do samej wycieczki. Chyba pojadę. Byłem już w Porto, ale warto skoczyć jeszcze raz. Wtedy pojechaliśmy na własną rękę. Większość miejsc wartych zobaczenia była zamknięta więc za wiele nie zwiedziłem. A skoro wyjazd darmowy to trzeba pojechać. Na pewno będzie dobry obiad. A może po drodze jeszcze coś się zobaczy.

poniedziałek, 11 maja 2009

Koniec kursu hiszapńskiego

No i proszę jak zleciało. Dopiero co zaczynałem od "la madre" "la comida" a to już po egzaminach i rozdaniu certyfikatów.

Egzamin może do najtrudniejszych nie należał, ale suma summarum czas przyszły mi się pomieszał, ze dwa błędy z tymi "el/la" i jakieś drobne wpadki w pozostałych zadaniach. Ale mimo to ocana końcowa z testu z gramatyki: 6,7/10.

To było w poniedziałek (04.05). W środę z kolei egzaminek ustne. Losowanie tematów i krótka odpowiedź. Byli i tacy, którzy postanowili mówić przez 15 minut. Ale to Muhammad tak tylko potrafi :P Mi z Dorotą nie potrzeba było aż tyle czasu. Raz, dwa. Śmiesznie, ciekawie. I po zabawie. Szczerze, teraz nie pamiętam dokładnej oceny z ustnego, ale była ciut wyższa od gramatyki (chyba).

Tydzień potem przyszedł czas na ostatnie spotkanie i rozdanie certyfikatów. Oczywiście dopiero teraz poznaliśmy wyniki.

Od lewej: Minda Otero, Patricia Alvarez, Ania Blausz, Hannah, Dorota Borowiec i ja.więcej zdjęć z CUVI


A to na koniec smutna pani Particia, smutna, bo już koniec kursu. Już koniec:
Dos minutos y corregimos, czy też "Si senior"
albo
Te toca, leer.
Adios!

sobota, 2 maja 2009

Compleanos


Słów kilka.

Nie sądziłem, że przyjdzie tyle osób i że będzie tak fenomenalna "impreaza" 2 maja na Samil.
Jak to mawiają "każda okazja jest dobra", więc żeby zebrać kilkanaście osób do kupy i spotkać się na plaży postanowiłem zorganizować urodziny na plaży. Każdy był zaproszony. Nie wysyłalem osobnych, imiennych zaproszeń. Kiedy napisałem na forum, że "spotykamy się o 12" ludzie zaczyli pytać czy o północy czy w dzień. Ostatecznie zaczęliśmy po 14. Ale jak znalazł. Słonce, plaża. Raj dla oczu...
Więcej: Urodzinowo - Samil Party


Pogoda dopisała, ludzie dopisali... niezapomniana impreza. Wiem, że grilla nie można rozpalać na plaży, ale my mogliśmy :P
Co tu więcej pisać. Tego się nie zapomni.
Jeszcze więcej: Urodzinowo - Samil Party

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Pierwszy dzień w szkole

No i po dzisiejszym dniu nie mam co narzekać. Wręcz wielka radocha, bo było fajnie, zabawnie i generalnie i ja zadowolony i nauczycielki- zwłaszcza jedna z nich: strasznie się jarała :P Mówiła, że opowiadałem o wszystkim z pasją i ogólnie zasiałem trochę pozytywu. Młodzież jak to młodzież w wieku 16-18 kiedy hormony buzują. To samo co w Polsce. Nauczycielki zastanawiały się, czy to tylko tak w Hiszpanii i tylko w ich szkołach się wyrabia. Szczerze, to nie było źle jeśli chodzi o zachowanie.

Dzisiaj to ja poszedłem na odstrzał: przez 4 lekcje po 50 minut odpowiadałem na masę pytań: od takich neutralnych- o Polskę, pogodę, jedzenie. Przez bardziej personalne, wiek, rodzina, po wręcz intymne (tienes una novia?) i, że tak powiem, miękki grunt: ile mi płacą, czy piję (jak tak to co i ile i czy alkohol w Polsce jest mocniejszy) a nawet narkotyki. Nie obyło się bez pytań na które musiałem odpowiadać wręcz dyplomatycznie: jeśli w klasie 15 osobowej masz 10 dziewczyn i dostajesz pytanie czy Polki są ładniejsze (na pierwszej lekcji) to nie ma co się długo namyślać tylko (cytuję- proszę nie bić): Mówi się, że Polki są najpiękniejsze. Ja też tak sądzę, chociaż nie są aż tak piękne jak wy, hiszpanki ;-) (tu czuję kilka plaskaczy w twarz od Polek). No albo kwestie klubów piłkarskich: nie powiesz Barca nie powiesz Real bo klasa już i tak jest podzielona na pół więc poszedłem w "bezpiecznym" kierunku i powiedziałem Celta Vigo... no ale chyba nie każdy musi lubić swój lokalny klub.

Co mnie zaskoczyło, to rzeczywiście brak, powiedzmy, podstawowej wiedzy z geografii w śród niektórych uczniów. Nie wiedzieli gdzie leży Polska. Ok. Rozumiem sytuacje kiedy musiałem rozrysować mapę Polski i wskazać większe miasta. Ale trudno było z tym "Gdzie jest Polska?" A jeszcze trudniej, kiedy na pytanie nauczycielki o to jakim językiem mówi się w Polsce jeden z uczniów odpowiedział "Ruso". Porażka. Z kolei ci, którzy wiedzieli co nieco, zadawali na prawdę wymagające pytania. Chcieli poznać miejsca warte zobaczenia w Polsce, znane budynki w Warszawie. I wiele wiele innych. Pozytywnie zaskoczonym ;-0

Ze słynnych Polaków. Ot, to ciekawa sprawa. Dowiedziałem się pod jakimi 'nazwiskami' funkcjonują niektórzy znani rodacy: dla przykładu Robert Kubica, to tak na prawdę Robert Kubika, nie wspomnę o Leku Walese. Ale nie można od nich wymagać za wiele, w końcu jedna z nauczycielek powiedziała, że Hiszpanie mają największą trudność z wymową: mają mniej dźwięków niż znaków graficznych. Ale muszę przyznać, że było kilku uczniów, którzy zaskoczyli mnie swoją wymową. Zawłaszcza jeden koleś, taki młody niewinny, a oprócz tego, że mówił rzeczywiście czysto okazał się być fanem heavy metalu i członkiem zespołu. Poopowiadał trochę o tym co śpiewają i wow... In Flames to ich inspiracja muzyczna. Teksty, które pisze, mówią o takich sprawach jak wojny, ideologie, terroryzm... I chcą wydać płytę, tylko brak kasy ich powstrzymuje.

Jutro u jednej z nauczycielek startuję z 'normalnymi' lekcjami. Nie znam ich poziomu za dobrze. Nie wiem co za materiał mieli, ale coś przygotuje (akurat ostatnio przerabiali czas przyszły: się znaczy Will'e)
Ale nic tak jak nie cieszy jak pierwsze zarobione pieniądze :P

Walka z wiatrakami

Hiszpanii coś zostało z Don Kichota. Co prawda nie walczą z wiatrakami, ale postanowili wykorzystać ich siłę, a właściwie się wiatru.
Jeżdżąc po Galicii nie da się nie zauważyć farm wiatraków. Okazuje się, że Hiszpania jest największym producentem energii z odnawialnej z wiatru właśnie. Wyprzedza ją tylko USA i Niemcy.

BBC mówi o regionie Castilla-La Mancha, gdzie swego czasu śmigał Don Kichot. Z kolei Galicia jest na 2. miejscu wśród regionów w Hiszpanii. Od trzech lat przewodzi wśród farm z wiatrakami o wydajności 264MW. Dlaczego akurat tutaj zbocza gór porośnięte są wiatrakami? Bryza znad Oceanu Atlantyckiego przekształca się w silniejszy wiatr wraz z wznoszeniem się nad poziomem morza.
Generalnie wiatraki zapewniają 12% całej energii produkowanej w Hiszpanii. Jednak w Marcu wielkość ta wzrosła do 40%. Gigantyczny skok. Tylko jakoś sobie nie przypominam żeby w marcu aż tak wiało.

Wiatraki, segregacja odpadów, sporo specjalnych koszy na puste baterie na mieście, ale... W sklepach zużywają za dużo siatek. Wszystko pakują w siatki. Nawet worek z węglem na grill, który jest większy od tej torebki foliowej. Jakby to zwalczyli było by na prawdę "zielono"

A to akurat zdjęcie z Portugalii tak dla równowagi.
więcej zdjęć z Valenca?


Ps. tekst ten nie był sponsorowany przez Greenpeace :)

niedziela, 19 kwietnia 2009

Galicja po raz drugi

Wczoraj byłem na gigantycznej wycieczce.
Jestem z siebie zadowolony, bo bez żadnego 'ale', trzymając się gdzieś w środku stawki, przeszedłem całą trasę. Szliśmy ponad 5 km. Ale nie tam jakąś prostą ścieżką, tylko albo stromo w dół (co dla mnie jest najgorsze) albo ostro w górę.

Potem szliśmy w pobliżu rzeki w kierunku wodospadu- najwyższego w Galicji. Pierwszy odcinek przyjemny. Przez las do zabytkowego młynu. Niegdyś za młócenie zboża nie pobierano pieniędzy. Trzeba było zostawić dziesiątą część mąki.


Część trasy wiodła przez las w górach. Przełom rzeki, wąski mostek. Jakieś 10 m. pod nogami rwąca rzeka. Patrzysz w górę, a tam dopiero gdzieś w krzakach w oddali wodospad. Najgorsze było dopiero przed nami. Teraz trasa tylko w górę i to po schodach albo stromych ścieżkach. Po drodze kilka mniejszych wodospadów. Co krok głośniejszy huk wody. I nagle widać go. Skały. Góry. Woda. Wodospad. Może nie Niagara, ale robi wrażenie. Ponad 80 m wysokości.

W momencie kiedy staliśmy przy wodospadzie zaczął padać deszcz. Ale nikomu nie spieszyło się. Kilka zdjęć. Chwila oddechu i dalej w drogę. Nie powrotną, czyli nie w dół. Dalej pod górę. Myślałem, że pójdziemy zobaczyć wodospad z góry. Poszliśmy jednak do punktu obserwacyjnego na szczycie góry. Widok aż po horyzont. Góry, zieleń i woda gdzieś tam pod stopami.Prawdziwy rozmiar wycieczki widać tu: ta rdzawa kreska wśród drzew to ten most o którym wspominałem. Czyli nie tylko odległość, ale i wysokość.





Jednak warto było.
Więcej zdjęć: Gallego: wodospad
Od teraz Galicja to także malownicze góry i lasy. Wioski nieco przypominające nasze polskie, zwłaszcza te roztoczańskie. Cisza, spokój. Małe pola przy domkach. Masa zieleni.

piątek, 17 kwietnia 2009

Gdzie to jeszcze nie uczyłem?

Do czego to doszło. W sumie mówią, że trzeba wszystkiego w życiu spróbować, ale uczyć w Hiszpanii języka angielskiego w zawodówce to już schiz. Czyli już generalnie będę miał każdy typ szkoły przerobiony. :D

Zawodówka, myślałem że inna niż te polskie, ale okazuje się, że do tych szkół idą ludzie którzy nie koniecznie chcą zdobyć zawód - so zu sagen. Jedna nauczycielka już mnie uświadomiła "They are... quiet nasty!" - się znaczy niemili :P

Pomijam to że szkoła nie wiedziała, że miałem przyjść. I że odsyłali mnie od Annasza do Kajfasza, ale generalnie poznałem przesympatycznego nauczyciela (oczywiście nie od angielskiego). Wziął mnie z sekretariatu do pokoju nauczycielskiego, a potem do klasy jednej z nauczycielek. Chwile z nią porozmawiałem i trochę szok, bo mówiła z dość ładnym choć nieco przesadzonym brytyjskim akcentem. Generalnie ci od angola mówią lepiej od wykładowców na uniwerku. Dziwne, ale prawdziwe. Okazało się, że ta nauczycielka kończy już więc musiałem zaczekać na "szefa" parę minut. W tym czasie wrócił mój "przyjaciel". Po raz setny zapoznał mnie z kadrą nauczycielską. Mówił po angielsku, choć angielskiego nie uczy, ale jego syn studiuje na CUVI angielski na 3 roku (to dlatego też zna angielski). Chwalił się, że jedzie do Ameryki na wymianę. No i o Polakach bardzo miłe rzeczy powiedział. Pozytywny gościu. Trochę przypomina mi dentystę, podobne charakter.

No i szef przyszedł. Zdziwiony. Też dlatego, jak mu powiedziałem, że czekałem na niego, bo jest "szefem". Ale usiadł i zaczęliśmy układać plan. "Szef" był bardziej zdenerwowany ode mnie kiedy rozmawialiśmy. Mam zjawić się w poniedziałek na 8:45. Powiedziałem mu że chce zrobić całość do końca maja. To wypada tak po 2 godziny dziennie, 5 razy w tygodniu. Czyli wypas. Ale czego oni ode mnie będą chcieli?


Fakt, faktem jestem jednym z niewielu, ba można policzyć na placach jednej ręki, którzy pracują w szkłach, hymm, policealnych. Reszta w szkołach dla dzieci. Ale cóż, wszystkiego trzeba spróbować...

bo ja jestem kobieta pracująca – żadnej pracy się nie boję.

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Semana Santa

Semana Santa, czyli Wielki tydzień. Wszystko wygląda inaczej niż w Polsce. Na co innego kładą nacisk, co innego celebrują, ale święta są te same- Wielkanoc.

Wielki Czwartek

Tak na prawdę święta zaczynają się już w środę. Mam tu na myśli procesje. Bo w Hiszpanii Semana Santa równa się "procesje". Ale czwartek to pierwszy dzień typowo świąteczny. Tak jak u nas. Dzień kapłaństwa, ustanowienie Eucharystii. Zgodnie z tradycją ksiądz obmył stopy 12 osobom. W Polsce nie w każdej parafii można spotkać ten element Wielkoczwartkowej Mszy. Wieczorem miała odbyć się procesja. Miała, ale nie odbyła ze względu na deszcz. No cóż, w Galicji kwiecień też plecień, tylko, że tu przeplata deszcz ze słońcem.
Poszedłem, znalazłem kościół, ale niestety procesja nie wyruszyła.
Wszystkie figurki, ba, figury a raczej powozy z nimi, można było zobaczyć pod dachem w pobliżu kościoła.
Więcej zdjęć na Picasa w folderze Semana Santa
.

Wielki Piątek

Jeszcze o tym nie wspominałem. W Hiszpanii Wielkanoc to nie tak jak w Polsce "zmartwychwstanie" i większa radość z tego niż płacz nad męką. Tu w Hiszpanii celebrują cierpienie, mękę, i pogrzeb Jezusa. Jeśli nie dostaniesz życzeń wielkanocnych to nie to, że Ciebie nie lubią, ale nie ma powodu by w tak smutny dzień składać życzenia.
Ale do rzeczy... czyli Wielki Piątek. Postanowiłem wybrać się do Kolegiaty. Tego dnia odbyły się 2 procesje i Droga Krzyżowa.
Procesje robią wrażenie. Pierwsza z nich- Procesja Encuentro (Spotkania) wyrusza z kościoła pw. Santa Maria. Rozdziela się ona na dwa pochody: pierwszy, z figura Nazareno (Nazaryjczyka) idzie ulicami C/ Palma – Joaquín Yañez – do Plaza de la Constitución; druga, z wizerunkiem la VIRGEN oraz de SAN JUAN (Dziewicy i świętego Jana) z Plaza de Almeida – C/Méndez Nuñez – Sombrereros do Plaza de la Constitución gdzie następuje spotkanie modlitwa sprawowana przez Excmo y Rvdmo., D. José Cerviño, Obispo Emérito de la Diócesis de Tui-Vigo. Całość wspólnie powraca przez C/ Triunfo do Konkatedry. Ok. A teraz mapa.

Więcej zdjęć na Picasa w folderze Semana Santa
Druga z procesji to procesja przez miasto. Nosi ona nazwę la procesión del Santo Entierro (Świętego Pogrzebu). W jej trakcie niesione są oblicza Matki Boskiej Bolesnej, Jezusa w TrumniePobożności i innych. Cały orszak składa się z duchownych, Bractwa (pątnicy ubrani w kaptury), orkiestrę i wiernych świeckich. Wszystko, choć ma porażające rozmiary, odbywa się sprawnie i w prawdziwym duchu wielkopiątkowym.

Tu w odróżnieniu od obchodów w Polsce kładzie się większy nacisk na cierpienie, pogrzeb czy samą śmierć (oddawanie czci Matce Boskiej Bolesnej). Nie ma tego oczekiwania na zmartwychwstanie. Bo choć i u nas w kościołach w piątek czytana jest Męka Pańska i odprawiana Droga Krzyżowa, to jednak akcentuje się, że już wkrótce Jezus Zmartwychwstanie. Nie mówię, że nie obchodzi się samego zmartwychpowstania w Hiszpanii, ale przybiera to zupełnie inny wymiar.

Wielka Sobota
W całym Kościele Katolickim, Wielka Sobota jest najważniejszym dniem w kalendarzu liturgicznym. Tej nocy ma miejsce największy cud, sama esencja chrześcijaństwa.
Ale także i tego dnia mamy różnice. Otóż w Polsce zwykle tego dnia odprawiana jest Liturgia Wigilii Paschalnej. Składa się ona m.in z Liturgii Światła, Słowa. "Czuć" już w powietrzu Zmartwychwstałego. Jednak dopiero w niedzielę rano w czasie procesji Rezurekcyjnej śpiewy głoszą prawdziwe zmartwychwstanie.
Z drugiej strony, tu w Vigo przeżyłem te dwa dni inaczej. W sobotę, nabożeństwo odprawiane jest już w nocy. W jednych kościołach ok 23, w innych o północy. Wtedy to, Liturgia nabiera pełnego wymiaru i w czasie jednej liturgii dokonuje się wszystko to co sprawia, że ten dzień jest tak niezwykły.
Co więcej, po takiej Mszy zwykle przed kościołem ustawiane są koszyki z kawałkami chleba lub babek/ciast wielkanocnych.
W kościele Parroquia Sagrado Corazon udało nam się wcisnąć (a prawdę mówiąć zostaliśmy zaproszeni) na poczęstunek.  Stoły suto zastawione ciastami, napojami i (o zgrozo ;) alkoholem. Bardzo przyjemna część, bo jest to pewnego rodzaju świętowanie w gronie z kapłanem. Oczywiście o świcie jest także coś w rodzaju śniadania wielkanocnego, ale NIJAK się ma ono do polskiej tradycji. Nie mówiąc już o tym, że nikt z europejczyków nie znał tradycji dzielenia się jajkiem.

Trudno jest jakkolwiek podsumować to, co przeżywa człowiek biorąc udział w obchodach Wielkiejnocy w innej kulturze, w innych zwyczajach. Ma to swoje uroki, ale i trzeba powiedzieć, że mimo wszystko brak jest tego, czego nigdzie indziej jak tylko w Polsce nie znajdziemy.

Zobacz także:

wtorek, 31 marca 2009

Dobre wieści z ORI :D

Dostałem dobrze płatną robotę w szkole im. Manuel Antonio w Vigo :D Niby pomoc nauczycielom, niby prowadzenie konwersacji na zajęciach, ale nawet chodzą głosy, że czasami po prostu się bezczynnie siedzi i trzepie kasę. Porządną. Znaczy się 30 Euro za godzinę, a w miesiąc można zrobić 50h... więc sumka ładna.

Całość organizowana jest za pośrednictwem ORI (Oficina de Relacións Internacionais - czyli odpowiednik Polskiego Biura Wymiany z Zagranicą). Na początku marca wysłali ofertę programa de auxiliares de conversa (Program Pomocników Językowych). 10 marca upływał termin złożenia dokumentów (jak się domyślacie swoje papiery złożyłem właśnie tego dnia). Można było wybrać angielski albo francuski. Dziwiło mnie bardzo, że na podaniu wystarczyło tylko zaznaczyć język, napisać narodowość i tyle. Nie interesowało ich czy ma się jakieś doświadczenie w nauczaniu, czy studiujesz ekonomię czy filologię angielską. Każdy kto chciał składał. W tym semestrze na Uniwerku jest dużo Amerykanów, więc pojawiły się głosy że to ich poprzyjmują, jako, że są native speakerami. Poza tym też bardzo dużo osób złożyło podania. Ale mniejsza z tym. Najważniejsze, że dostałem ciepłą posadkę. Żeby było śmieszniej dzisiaj ORI wysłało maila o treści: proszę znaleźć w załączniku listę przyjętych osób. Tylko, że pierwszy mail był bez załącznika. Potrzebowali pół godziny na naprawienie wpadki. No może to nie wpadką, bo często bywa tak, że mail od nich albo zawiera błąd (angielski Thursday staje się Tuesday (to wtorek czy czwartek), albo nie ma załącznika). Po prostu kocham ich :P

Teraz trzeba się skontaktować z tą szkołą. Mam nadzieję, że nauczyciel mówi po angielsku. Wcale się nie zbijam. Obawy uzasadnione- jak to powiedziała jedna z osób, które w zeszłym semestrze brały w tym udział. a gdzie ta szkoła? W pół drogi na Uniwerek. Punkt A to Urzáiz 221 czyli gdzie mieszkam; B-szkoła C-kampus. autobus: C 15 czyli ten sam co na Uniwerek, z tymże nie C, ale A. Fest. Już się napaliłem na tą robotę, a to jeszcze trzeba ugadać szczegóły, w których tkwi diabeł.
pokaż większą mapę
Z tego co widzę w tej szkole z Erasmusowców będę sam. Na liście przyjętych jest 36 osób (z czego ponad połowa to Polacy :P) I każdy ma inną szkołę... albo mnie oczy mylą.


A tak poza tym, to znalazłem w końcu budyń. Tzn wygląda jak budyń w Polsce i robi się tak samo, ale czy to budyń to nie wiem. Mam nadziej.

niedziela, 29 marca 2009

Małżowinki


W Vigo od kilku dni w niektórych restauracjach serwowali małże za 1 Euro. Więc wyskoczyliśmy. Więcej się naszukaliśmy niż najedliśmy. W sumie nie było co się spodziewać luksusów, ale to co dostaliśmy to delikatna porażka, chociaż mi smakowało...
Na talerzu 6 małży. Skorupy gigantyczne, ale środek... minimalny. Dziewczyny po pierwszych dwóch zrezygnowały. Ja jeszcze dałem radę. Zjadłem to galaretowate coś. Jak się pokropi cytryną to na prawdę dobre.

Potem chwile pokręciliśmy się jeszcze po Reconquiście. Jakieś jedzenie żeby zagryźć.
A i kupiłem sobie buty ;-)

sobota, 14 marca 2009

Wycieczka dla Erasmusów (po raz pierwszy): Baiona (po raz drugi)


A nie mówiłem... nie minął tydzień i znowu Baiona. Tym razem wyjazd organizowany przez ORI. Wyjazd darmowy, obfity obiad, i kilka godzin w Portugalii. W jedno popołudnie dwa kraje. Ale po kolei.

Wycieczka zdawałaby się zorganizowana, zapięta na ostatni guzik, ale guzik. Zawieźli nas autokarami do Baiony pod zamek. Rozdali czarno-białe mapki orientacyjne: zamek i okolice po jednej stronie, po drugiej VALENÇA, do której pojechaliśmy później. Myśleliśmy, że do zamku wejdziemy z przewodnikiem, oprowadzi nas czy coś. Ale nic z tych rzeczy. Dostaliśmy masę czasu, a co wtedy zrobimy to nasz biznes. wejściówki na teren zamku też musieliśmy sami zapłacić, więc suma summarum już nie tak bezpłatnie. Ale co tam. W końcu mogłem obejrzeć wnętrze fortyfikacji przy porcie.
Z zewnątrz...
więcej
wydaje się, że to tylko mury, a za nimi może jakiś zamek może jakiś plac, kilka drzew etc .


Nic z tych rzeczy. Przechodzisz przez bramę i... od razu czuć inny świat.

Aż razi w oczy spokój. Masa zieleni. Prawie jak w lesie. Mury pozarastane mchem. Kilka kroków po schodach na mury. Widok niemal na całe miasto. Po drugiej stronie ocean. W środku widać nadal tylko coś w rodzaju lasu. Idziemy dalej "w głąb oceanu".

Tu zaczynają pierwsze oznaki prawdziwych fortyfikacji.

Wieżyczki obronne (foto z lewej) i armaty. Niemal przy każdej z nich krzyż.


A propos krzyży. Na terenie wewnątrz fortyfikacji można znaleźć przykład krzyża, który jest (chyba)typowy dla Galicji. Po jednej stronie Jezus, po drugiej Maria.

Na początku pisałem o dzikiej zieleni, ale teraz
Świetnie utrzymana trawa wokół kościoła ;-)

Resztę czasu spędziliśmy nad brzegiem oceanu.


Dalej w drogę...

Ale najpierw, przed wjechaniem na teren Portugalii, gigantyczny, darmowy posiłek dla wszystkich. Pusty talerz nawet przez chwilę nie wchodził w grę, nie mówiąc już o napojach :P


Miejsce, w którym się zatrzymaliśmy -- hymm, oceńcie sami...
Od Baiona


Portugalia

Kolejny etap wycieczki to krótka, równie dobrze zorganizowana wizyta w Valenca w Portugalii. Blisko granicy. Ale zaraz, jakiej granicy? Jadąc tam w pewnym momencie w autokarze zrobiło się małe zamieszanie. Każdy pytał czy to już Portugalia, czy jeszcze Hiszpania. Na "granicy" jedynie znak informacyjny odnoście dopuszczalnych prędkości i niewielki napis Portugalia.

Ale to o czym już zapewne wspominałem. Mania zawieszania różnych dziwnych szmerów-bajerów. To co na załączonym obrazku widać to kolejny przykład. Ot tak na jednej z lamp ulicznych na drodze między małymi miejscowościami - robotnik drogowy.



Ponownie trafiliśmy do fortyfikacji. Po Baionie przyszedł czas na Valenca de Minho. Na pagórku niewielkim... eh, nie to był Mickiewicz a tu mamy gotyk i barok. Wiek XIII, czyli początki budowy fortecy przy rzece Minho. Mini miasteczko za murami. To musiało być niezłe. Jedziesz sobie przez pola, góry, widzisz jakieś mury. I tyle. Jakiś zamek. A w środku kwitnie życie. Całe miasto. Kilka kościołów. Masa targów na placach. Ale najważniejszą rzeczą dla nich było bezpieczeństwo. Męczyli się z barbarzyńcami, arabami, czy nawet w XIX w. przed armią Napoleona. Teraz jest to główna atrakcja Valença.
A i zdjęcia: z Valenca.

Oglądaj, komentuj. Zwiedzaj.

sobota, 7 marca 2009

Arribada do Baiony

Kolejny weekend więc - kolejna wyprawa. Słyszałem od kogoś, że w Hiszpanii co dziennie przynajmniej jedno miasto, miasteczko czy wieś ma swoje święto. Tego dnia trafiło na Baionę. Od Vigo rzut kamieniem, więc jak można nie skorzystać.

Dlaczego akurat tam?
Wszystko przez Kolumba, czy raczej Cristóbala Colóna, jak na niego mówią w Hiszpanii. Otóż w pierwszym tygodniu marca 1943 (a nawet 1 marca) do wybrzeża Baiony przybija "La Pinta" pod dowództwem Martína Alonso Pinzóna z wiadomością o odkryciu Ameryki. Był to pierwszy port w Europie, który otrzymał tą informację. A nazwa święta "Arribada" pochodzi od rzeczownika "arribada" - przybywać do portu, cumować. Nie wierzycie mi na temat tej historii? Macie racje bo to nie moja działka, ale taka jest prawda.

Co do samych obchodów- całość rozrasta się z roku na rok . Teraz organizowana jest rekonstrukcja tego co zdarzyło się 1 marca. Święto, chyba najważniejsze w Baionie, rozłożone jest na pierwszy weekend marca. W tym czasie na ulicach starej części miasta spotkać można mieszkańców przebranych w stroje z ówczesnych lat. Na straganach sprzedawane są wyroby ze średniowiecza: od tych nie nadających się do zjedzenia: czyli miecze, stroje; przez te jak najbardziej jadalne: podpłomyki, i coś słodkiego po pijalne: grzane wino, sangria etc. Klimat średniowiecza czuć na każdym kroku. Na placu, do którego dochodzi się wąskimi uliczkami trwają przez cały dzień walki rycerzy. Zza rogu dobiega muzyka. Ale najwięcej dzieje się na brzegu oceanu.
To właśnie tam wieczorem w sobotę odbyła się rekonstrukcja "Arribady". Mnie tam już nie było więc nie wiem jak było. Od rana trwały turnieje strzelania z łuku, walka na koniach i masa innych. Na placu wiodącym do zamku można zobaczyć różne rodzaje sokołów. Przyjrzeć się jak kuje się metal. Swoją drogo, sokoły na prawdę robią wrażenie. Gigant, masa mięsa i te pazury i dziób. (no i tu znowu dostaje szału, bo nie wziąłem aparatu, ale zdjęcia na pewno będą bo za jakiś czas wycieczka organizowana przez ORI zawita do Baiony więc będzie na co popatrzeć).
Fiesta de La arribada en Baiona 2009
AttributionNoncommercialShare Alike Some rights reserved by pablokdc
Ale niestety. Dzień krótki, czas wracać. Już chyba pisałem o transporcie w Hiszpanii? Spóźnienie wliczone na swój sposób w czas podróży. Z tymże, tym razem tak nie było. Ba było gorzej. Poszliśmy na autobus o 18:30. Na przystanku kilka osób, też czekają. Mija 10 minut po czasie. Nie ma... (tu omijam kolejne 1,5 godziny)... Masa Amerykanów i Erasmusów już przyszła na ostatni autobus. Ścisk niemiłosierny. Autobus w końcu podjeżdża. Każdy oczywiście chciał wsiąść więc niektórzy ryzykowali przejażdżką "pod" autobusem. Do akcji wkracza policja. Autobus w końcu podjeżdża i się zaczyna maskara. Efekt taki, że nie każdy pojechał. Kierowca wziął tyle osób ile ma miejsc. I tyle... no właśnie. Na dzisiaj tyle

wtorek, 24 lutego 2009

Miał być karnawał

Z karnawałowego wyjazdu do Conso, Verín, Laza skończyło się popołudnie w Ourense. Ale nie ma co narzekać, bo spokojnie zwiedziliśmy miasto.

Już przed wejściem do autobusu zrobiło się ciekawie. Na rozkładzie jazdy wyświetla się: odjazd 10:30 stanowisko 18/19. Czekamy... 10:30 nic... 35 dalej nic... Cóż, myślimy typowa hiszpańska "manana". Do niczego się nie spieszą. Tak już mają... 45 nic. W końcu przyjeżdża. Spóźniony, ale jakoś kierowcy z niczym się nie spieszy. To że wyjeżdża z takim spóźnieniem nie oznacza, że będzie gnał przez Galicję jak szalony. Wręcz przeciwnie. Znalazł jeszcze czas, by w jednej z miejscowości wypić sobie kawę i zjeść rogalika. Ale co ciekawe- do Ourense przyjechał przed czasem pokazanym na bilecie. Widocznie takie "jazdy" są już wliczone.

Jeszcze nie pisałem, że tak na prawdę mieliśmy jechać wszyscy dzień wcześniej, 23 lutego, ale nie dość, że umówiliśmy się na dworcu późno, to jeszcze okazało się że najbliższy autobus jest dopiero za 2 godziny. Plus dojazd tam... nie było sensu ruszać. Więc postanowiliśmy jechać nazajutrz. Niestety, zanim to nastąpiło część, większa część się wykruszyła i pojechaliśmy tylko we trójkę: Emilia, Monika, Mateusz i ja. A wróciliśmy wieczorem we trójkę ;)

Gorąco...

Chociaż nie pobawiliśmy się na karnawale, który nota bene jest najlepszym w regionie, przez cały dzień impr... nie nie imprezowaliśmy, tylko improwizowaliśmy, że wszystko idzie zgodnie z planem. Po odnalezieniu biura turystycznego ruszyliśmy z mapką na miasto. Jakieś tam oznaki karnawału słychać, nie ma co. Na placu Maior gromadka ludzi słuchająca zespołu pajaców.
Tak a propos- zobaczcie na zdjęciu w prawym górnym rogu widać coś zwisającego z budynku Concello. W Hiszpanii mają jakąś bzika. Gdzie się nie ruszyć, można to zobaczyć. Ale widać lubią... może wszystko im zwisa, tak jak temu kierowcy :P Dobra, ale okazuje się, że dzień nie stracony, bo pojechała kolejka. Przez miasto, można pojechać na "termy" przy rzece Rio Minho.

W trzech basenach temperatura wody sięga 38º C a 41º C. Lokalizacja świetna. Tuż obok rwąca rzeka, z dala od ulic. Tego dnia było tam nieco szumnie ze względu na wizytę jednego z polityków startujących w wyborach, które odbędą się 1 marca. Ale nikt z kąpiących się nie przejmował się całym zajściem. A propos kąpieli - my się na nią nie zdecydowaliśmy, ale zapewne jeszcze tu wrócimy ze strojami kąpielowymi.

Żeby pozostać w ciepłej wodzie, dodam tylko, że w centrum miasta jest też mała fontanna termalna. Można sobie zaparzyć herbatę.

Czas jeszcze został więc poszliśmy trochę pozwiedzać. A co tu zwiedzać jak nie kościoły. Tylko podobnie jak to było w Porto, główna atrakcja turystyczna zamknięta. Zatem kościół Santa Maria Nail obeszliśmy, bez wchodzenia. Chwilę się pokręciliśmy po zaułkach i wróciliśmy na plac Maior.

Co dalej się działo. Po małym posiłku siedliśmy w słońcu i tak przesiedzieliśmy do 17. Po czym wróciliśmy do Vigo. Jednym słowem: planuj przed wyjazdem, a jak już pojedziesz spontanicznie to szukaj atrakcji gdzie się da. Zawsze coś się znajdzie.

Niektóre zdjęcia w większej rozdzielczości znajdziesz na moim koncie Panoramio

środa, 18 lutego 2009

Coś o...

Budownictwo w starej części Vigo. Mieszkam w końcowej części ulicy Urzáiz. Jak już pisałem jest to stare budownictwo. Co można dać na podparcie tej tezy? Wystarczy otworzyć okno w łazience. Zamiast parapetu jest tam betonowa wanienka z czymś w rodzaju tarki do prania takiej jak kiedyś używało się do prania w rzekach. Nie wiem na ile ludzie jeszcze tego korzystają, ale nadaje się to do użytku. Woda z kraniku leje się bez problemu. W przeszłości zapewne robili pranie w deszczówce, która gromadziła się w zbiornikach w górnej części budynku. A wody ci tu pod dostatkiem bo deszcz pada tu często :P Bardzo ciekawe rozwiązanie architektoniczne. Spotykam się z tym po raz pierwszy.

Co do okien. Wszystkie otwierają się wertykalnie, do góry nie tak jak w Polsce "na oścież". Trochę mieliśmy z nimi problemu. Wcale nie jest łatwo otworzyć je po długim czasie.
Takie mieszkania mają też jakiś pokój albo bez okien, albo z oknem wschodzącym na podwórze albo na zaciemnione miejsce. Jak to się sprawdzi w upalną pogodę? Pożyjemy, zobaczymy.

sobota, 7 lutego 2009

A może by tak na dzień do... Porto

Okazje trzeba chwytać. Ruszamy do Porto. To na prawdę jak się okazało niedaleko. Z Vigo do granicy z Portugalią jest coś ok 25 km. Autostradami jedzie się bardzo szybko. Ale nie w tym rzecz. Jakie widoki. Non stop nad brzegiem oceanu. Po jednej stronie góry, wzniesienia, przydrożne kamienice i figurki, a z drugiej może. Co jakiś czas mijamy albo rybaków, albo biegających dla zdrowia. Sporo tutaj kolaży. Jeżdżą samotnie albo w grupach. Nie widziałem przy żadnej z grup pilota więc zapewne to jakieś amatorskie ekipy. Aktywni, ale się nie dziwię bo przy takich warunkach- nie mówię o pogodzie bo to inna bajka, ale o tym później za pewne nie raz ;-) ale bieg czy jazda na rowerze przy brzegu oceanu to samo zdrowie, o ile nie wpadną pod samochód.

Unia Brukselska. Dokładnie, przez tą Unię to nawet nie wiadomo gdzie jest granica między Hiszpanią a Portugalią. Stoi tylko znak z prędkościami obowiązującymi na terenie tego kraju plus tabliczka z nazwą kraju, nie wiele różniąca się od takich, które widać przy każdej miejscowości. I super- nie trzeba stać w kolejkach. Tylko zaraz, pisałem, że nie wiadomo kiedy właściwie jest nowe państwo. No może nie do końca. Gdyby nie było znaków, to i tak można by się domyśleć. Dlaczego? PO... no tak Polska i Portugalia mają to wspólne. Drogi. Akurat w tym miejscu gidzie wjeżdżaliśmy dało to się odczuć. Jakość asfaltu kiepska, tzn. nie tak dobra jak w Hiszpanii. Autostrady jednak są ekstra. Do Porto mieliśmy ponad 130 km. Podróż zatem nie zajęła nam więcej jak 1,5 godziny. Po zakupie na stacji paliw mapy Porto zjechaliśmy z autostrady w stronę centrum. A właściwie w kierunku oceanu i ujścia rzeki Rio Douro.
Podobnie jak w Vigo, tak i tu niemal na każdym rondzie stoją jakieś pomniki, instalacje etc. Najdziwniejsza i największa jest przy porcie. Jedna z teorii mówi że to gigantyczna siatka rybacka. Co jakiś czas spuszczana jest do oceanu i wyciągane są ryby w takich ilościach, że wystarcza ich dla całego miasta. No ba. Jasne że.

ZABYTKOWY SLUMSY

Ale Porto, przynajmniej ta część którą zobaczyliśmy, to na prawdę miasto gdzie mieszają się skrajności. Jest to jednak tak skomponowane że trudno mówić tu o syfie czy burdelu. Dosłownie porozwalane kamienice które są albo bez dachu albo bez trzech ścian to nie rzadki widok. Tak bez 3ch ścian.
A w ilu nie było okien. Ale wszytko to rekompensują jak dla mnie typowe fasady w tym regionie. Najwięcej można ich znaleźć przy drodze nad brzegiem rzeki. Fasady oklejone kolorową ceramiką. W blasku słońca wszystko błyszczy się na różne kolory. W szeregu, gdzie każdy dom ma swoją kolorystykę, albo wzory można poczuć przeszłość, kiedy tego typu budownictwo przeważało.
Miasto nie miasto, ludzie nie patrzą na to. Pranie normalnie zwisa z okien nieraz zabytkowych już kamieniczek. To urok miasta. Slumsy, gdzie ludzie mieszkają w domach bez dachu, albo z rozwalonymi oknami czy ścianami w sąsiedztwie z mostem i kościołem, który można znaleźć w każdym przewodniku. Takie obrazki widziałem tylko w National Geographic. Fajnie wyglądają też domy, na dachach których rośnie trawa, a nawet drzewka owocowe- pomarańcze.
Tuż przy chyba największym zabytku (niestety tego dnia nieczynnym) można było poczuć się jak w jakimś niewielkim miasteczku- kilka osób stoi wokół samochodu z którego rozbrzmiewa na cały regulator techniawa. Cóż, od tego nie da się uciec :P Idąc z mostu Ponte Don Luis

WIEŻA

Stairway to heaven... Schodami do nieba. Nie dużo w tym przesady. Za 2 Euro wspinaczka na szczyt. Jak piszą w informatorze Torre dos Clerigos (Monumento Nacional) jest najwyższą wierzą w Portugalii. Budowę 76 metrowej wierzy co zajęło 9 lat nadzorował włoski architekt Nicholas Nasoni. Schodów? 225. Klatka schodowa z poręczą która kończy się gdzieś na 4 piętrze dwa ostatnie idzie się po jeszcze węższym korytarzu bez żadnego wsparcia. No poza mocnymi murami. Ale warto. Widok niesamowity. Całe miasto w zasięgu oka. Od plaży, po najodleglejsze mosty. Niesamowity obrazek malują dachy kamienic. Wąskie uliczki wtapiają między domy, które tworzą pejzaż o kolorze ceglanym. Co jakiś czas place albo duże budowle. Po drugiej stronie rzeki już inne miasto. To trzeba zobaczyć. (Zobacz zdjęcie na Panoriamio w większych rozmiarach)



Po zejściu na dół każdy miał tylko jedno pragnienie: obiad. Znaleźliśmy stosunkowo tanią restaurację z dobrym menu. Jedzenie oczywiście typowo portugalskie. Nazw nie pamiętam. Wybór padł na kurczaka z ryżem i sałatką po portugalski. Mięso z kurczaka było złożone w coś w rodzaju parówki. Może nie wyglądało zbyt apetycznie, bo było na zewnątrz nieco zwęglone a kształtem przypominało kupę :P Ale smak... Niekurczakowy. Do tego jeszcze jajko sadzone. Tanio i pysznie.

W drodze powrotnej do Vigo zajechaliśmy jeszcze raz na plażę. Chcieliśmy zobaczyć zachodzące słońce, ale zaczęły napływać chmury od zachodu więc nie wiele było widać.
Przy plaży biega dużo ludzi. Kilka osób szło z deskami do surfowania i kilku rowerzystów. Trochę to przypominało Kalifornijskie klimaty znane z filmów. Chciałbym tam wrócić w środku lata.

Ps. znowu się rozpisałem :P
Więcej zdjęć z Portugalii i nie tylko znajdziesz na moim koncie Panoramio