środa, 5 maja 2010

Skończyła mi się mapa -dzień 4-

I nadszedł ten dzień, że skończyła mi się mapa Santiago. Przez chwilę czułem się jak ten pan, mój imiennik.
Trzeba było sporządzić mapę nowych odkrytych miejsc.

Nie do końca dlatego, że zwiedziłem całe miasto, ale dlatego, że na tej mapie, którą dostałem w hostelu, nie ma części zachodniej miasta. A szkoda, bo akurat te tereny warto zobaczyć. Dlatego wziąłem w rękę ołówek, kawałek kartki i odświeżyłem swoje umiejętności kartograficzne. Szybko naszkicowałem mapę dwóch dzielnic i kilka minut przed 11 byłem już w trasie.

Najpierw kilka kroków za stację metra Los Heroes. Przez Autopista Central i… i na południe, tylko szkoda, że słońce grzeje w plecy, a nie twarz. Może i to lepiej, bo było naprawdę gorąco. Ale i tak nie mogę wyjść ze zdziwienia widząc ludzi naubieranych w grube bluzy a nawet kurtki (i to najczęściej czarne). Ale do rzeczy. Tradycyjnie już podkusiło mnie coś, żeby zejść z wcześniej założonej trasy (i to nie raz tego dnia). Tym fajniej było, że moja mapa, nie uwzględniała wszystkich ulic, więc czasami było to błądzenie w ciemnościach. Ale! Nie wiem, o co chodzi, ale w Santiago nijak nie mogę się zgubić. W Warszawie jakoś bym się pewnie pogubił, ale tutaj nawet z zamkniętymi oczami dojdę do celu. Oczywiście jak wracam skądś ;-) Planem na dziś było Barrio Republica, dzielnica mająca swoją nazwę od Avenida Republika, jednej z równoległych do Autopista Central i prostopadłej do Almeda Libertador B. O’Higgins, a więc ulicy przy której znajduje się hostel (przypomnijcie mi żebym napisał cos o hostelu). Chciałem dzisiejszą wędrówkę zacząć zgodnie z wytycznymi przewodnika Rutas Patrimoniales. Ale oni tak kombinują, że punkt pierwszy znajduje się, powiedzmy w centrum dzielnicy, drugi zupełnie na południu a piąty na północy, więc przejście tak jak oni proponują, mija się z celem. Zacząłem więc od punktu nr pięć: Park O'Higgins. Wczoraj, kiedy byłem na szczycie San Cristobal zastanawiałem się co to takiego jakby Katowicki spodek. Kompletnie nic mi nie przychodziło do głowy. Dziś odpowiedź przyszła sama. To (najprawdopodobniej) hala, albo basen, który znajduje się tuż obok boisk i bieżni w parku. Choć z nazwy to park, to jednak bardziej przypomina (i używany jest jako) przestrzeń do uprawiania sportów. Z tego co zauważyłem lokalne szkoły mają tutaj zajęcia z wf-u. Zielono jest, sporo drzew i nawadniane trawniki. Wokół parku, wzdłuż bramy też masę czegoś na kształt żywopłotu i cały czas polewane wodą. Po zachodniej stronie parki znajduje się wesołe miasteczko. Niestety (jako że już jest blisko zimy) zamknięte.
Moja nowa koleżanka... za kratami ;-)



Już od samego wejścia w rejony dzielnicy Republica zauważyłem, że znajduje się tutaj dużo szkół i uniwersytetów. Z resztą w centrum tej dzielnicy znajduje się Barrio Universitario. Przechadzając się ulicami Republica i Echaurren minałem w sumie kilka wydziałów Universytetu Andres Bello i kilka jeszcze innych Uniwersytetów. Poza tymi, które znajdują się w tej części miasta są jeszcze Univesidad de Chile i Universidad Catolica (tak swoją drogą, ciekawe czy KUL ma jakiś program wymian z tym uniwersytetem. Może bym tu wrócił :P) Tak około południa, na ulicach i wszystkich kawałkach trawników pełno było studentów. Wyobraźcie sobie: żeby jesienią się wygrzewać na słońcu :) Dużo jest też w tej okolicy małych barów w których sprzedają w przerwach dla studentów coś w rodzaju hot dogów.

Dobra, ale zanim doszedłem do tej części minąłem kilka ciekawych terenów. Od praku O'Higgins poszedłem Beaucheff . Wiedziałem, że idę źle ale coś mnie tam ciągnęło. I dociągnęło. Poznajecie?

Ten to ma zasięg, lepszy od Boeing i Airbusa razem wziętych

Zawróciłem i minałęm Club Hipico: klub jeździecki. Z dala widać tor wyścigów konncy. W przewodniku piszą, że we wrześniu w trakcie tygodnia „Fiestats Patrias” odbywają się tutaj najważniejsze wyścigi konne gran Clásico El Ensayo. Na bramie była informacja, że wejście tylko po okazaniu zezwolenia/wejściówek, więc pomachałem i dalej w drogę. Dalej na południe już Republicą. Znowu inne zabudowania. To jakiś pałacyk, to mały dom z mandarynkami w ogrodzie. Już nie tak kolorowo jak w Bellavista. Ale przyjemnie. Czuć zapach świeżo skoszonej trawy i spadających liści mieszający się z nowo kwitnącymi kwiatami. Mijam kilka ładnych, choć opustoszałych budynków, kiedy nagle dopada mnie skandowanie „Italia, Italia, Italia…” Podnoszę wzrok a przede mną grupa może 20 ubranych na niebiesko studentów z flagami Włoch.
Więcej zdjęć z tej manify na flickr
Mogę się tylko domyślać, że kręcili jakiś spot do na zbliżające się mistrzostwa świata. Tuż obok czekała kolejna grupa: tym razem Portugalia. Nie chciałem się zatrzymywać na dłużej. Zrobiłem kilka zdjęć i poszedłem dalej. Teraz dopiero widzę, że obiektyw 70-300mm przy tego typu okazjach sprawdza się doskonale. Czuć ze zdjęcia akcję, której brak przy obiektywie 18-55mm.



Tak jak już pisałem. Minąłem kilka wydziałów uniwersyteckich. Doszedłem do Plaza Manuel Rodrigez i… każda ławka zajęta, każdy skrawek trawnika wyłożony nudzącymi się studentami. Eh, płaczą, że muszą za studia płacić, bo im wszystko sprywatyzowano i się nudzą.

I tak dotarłem do końca mojej mapy. Dziwnym zbiegiem okoliczności akumulator w aparacie też już padał, więc chcąc nie chcąc trzeba było wrócić do hostelu. Wpadłem jeszcze do sklepu, kupić kilka rzeczy. Podobnie jak w Hiszpanii i tu wino jest bardzo tanie. W przeliczeniu na nasze takie po 20-40 zł to już wino z wysokiej półki. Oczywiście są i droższe, ale to już takie fest burżuje. Dla przykładu winko czerwone w ładnej aluminiowej puszcze to coś koło 25 zł. Kawa podobnie taniej niż w Polsce: 11 zł (mam tu na myśli kawy kawy: Lavazza czy Davidoff, bo nie wiem ile kosztuje np. Jacobs). Ale już na przykład nektar owocowy (brzoskwinia, 1,5l) przeszło 4,5 zł (podobnie jak Tymbark). Puszka piwa : 1,6-2,2zł, podobnie jak paczka ciastek. I na koniec to co lubię najbardziej: tuńczyk: 2,25zł. Ale niedobry. Nie tak dobry jak ten z Włoch. To była taka mielonka w czy w jakimś oleju.

Narysował i podpisał, eto…

Nie mogłem skończyć dnia o 14. Po prysznicu i naładowaniu baterii (dosłownie i w przenośni) ruszyłem na zwiedzanie kolejnych dwóch dzielnic. Też na zachód tylko, że tym razem na północ. Dwa obszary: Barrio Conocha y Torro i Barrio Yungay-Brasil.
Jesienne popołudnie na Plaza Libertad de Prensa

Pierwszy to dwie przecznice od Autopista Central. Każą skręcić w ul. Conocha y Torro. O mały włos a minąłbym ją. Wąską, dwa samochody ledwo się mieszczą. Domy niekoniecznie zadbane. Myślę: znowu oszukali. Błądzę więc tymi uliczkami lekko w szoku, skręcam. Kilka kroków i słyszę szum fontanny. Za rogiem mały placyk. Wokół kilka ławek. Dookoła domki. Od tego miejsca rozchodzą sie owe wąskie uliczki. Ot fajnie. Hasło tej dzielnicy: Okno w przeszłość, lustro do przyszłości. Lustro chyba zbite.

Teraz Avenida Brazil. Po raz kolejny, przejście jednej czy dwóch ulic to skok w zupełnie inne realia. Szeroka ulica czteropasmowa, z pasem zieleni na środku. I to nie byle jakim. Palmy. Pod nimi zielona trawka. Wszystko ładnie komponuje się z czerwonym krawężnikiem. Aż miło iść. Nie wiem czy dobrze, bo jeszcze szybciej naszkicowana mapa i (nowy wynalazek) zdjęcie mapy Google w telefonie nie jest zbyt pomocne. Ale celem jest Plaz Brasil przy Huerfanos. Mijam kilka jak nie kilkanaście restauracji. Na ulicy sporo dzieciaków wracających ze szkół (tu w przeciwieństwie do przedpołudniowej przechadzki więcej jest Gimnasio i przedszkoli). Jaszcze parę kroków i widzę znak Plaza Brasil. A tam... raj dla dzieciaków. Zjeżdżalnie, huśtawki, ale bez piaskownicy.

Więcej zdjęć z 4 maja na Picasa
Słońce już coraz bardziej chyliło się ku zachodowi wiec musiałem przyspieszyć kroku. W planie miałem jeszcze kilka punktów. Trochę bardziej na zachód o tego placu miałem dotrzeć do teatru. Teatru nie znalazłem. Znalazłem za to kilka kościołów, w tym jeden zrujnowany. Nie wiem czy przez trzęsienie ziemi, czy ze starości . Dwoma ostatnimi punktami miał być dom Ignacio Domeyko i Plaza Yungay Iglesia San Saturino. Domów jak domów, mógłbym śmiało powiedzieć, że w każdym z nich mieszkał Ignacio (dla przykładu jeden z autorów chilijskich w Valapraiso miał 3 domy i w Santiago co najmniej jeden).

Zrobiłem ostatnie w tej dzielnicy zdjęcie. Schowałem aparat do plecaka. Mapę do kieszeni i wyłączyłem „nawigację” w telefonie. Pomyślałem jak się teraz nie zgubię, to kiedy. I poszedłem. Maiłem dwie opcje, albo dojść do Av. Brasil i cały czas na południe do O'Higgins, albo jedną z równoległych do Autopisty lub jakiejś stacji metra w centrum. I jak się domyślacie, wiedziałem za dużo. Nie poszedłem żadną z opcji. Tzn. wybrałem obie na raz. Co skrzyżowanie zmieniałem ulice żeby zobaczyć jak najwięcej. I oczywiście warto było!

Pogoda na jutro (5 maja) nie jest zbyt dobra. Onet i BBC twierdzą, że będzie padać. Wg. Onetu tylko od 18 do 6 rano w czwartek. Nie szkodzi, bo zdecydowałem, że do Valparaiso i ewentualnie Viña de Mar pojadę już po szczycie, kiedy będę miał jeszcze wolne całe 2 dni (może 3 tylko zależy co 10ego będzie się działo).

Jutro rano po śniadaniu tradycyjnie wyskoczę na miasto: jeszcze dalej na zachód do dzielnicy Quinta Normal : muzea, rozrywka, kultura. A po południu spakuję się i przeniosę do hotelu. Wieczorem zacznie się już przygotowywanie do Szczytu.

... a i jeszcze o hostelu miało być. Przed wyjściem wparowała do pokoju jedna z kobiet sprzątających tutaj. Szok. Zmiana pościeli, szybkie sprzątnięcie. I jeszcze do tego nowe ręczniki (jak się zakwaterowałem to ich nie dostałem, ale to najwidoczniej przeoczenie). Jednym słowem: jestem zwolennikiem hosteli nad hotelami: nie dość, że dostajesz nocleg tanie, dziesiątki razy taniej niż w hotelu, w tym śniadanie, obiad, kolację możesz sobie upichcić samemu, bo kuchnia dostępna jest 24h na dobę, to jeszcze (nie wiem jak w innych—w Poznaniu jak spałem to nie) dają nową pościel po 2-3 dniach i ręcznik. No każdemu będę polecał Che Lagarto!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz