niedziela, 2 maja 2010

Nie bez przygód -dzień zero-

Wiszą w powietrzu jeszcze oznaki wulkanu. Na trasie Warszawa Madryt było tłoczno, dlatego odlecieliśmy z 10 minutowym opóźnieniem. Na szczęście dolecieliśmy do Barajas nadrabiając kilka minut. Na szczęście, bo gdyby opóźnienie było dużo dużo większe, kto wie jakby potoczyła się dalej moja podróż.

Maiłem w dup... a właściwie pod dupą.

Kiedy wpadłem do samolotu rzuciłem na siedzenie kartę pokładową i jakieś wydruki (w koszulce) i paszport. Przed usiąściem zabrałem koszulkę, zapominając o paszporcie. No i tak jakoś nie gniotło mnie w cztery litery przez tych kilka godzin, że wysiadłem z samolotu nie oglądając się za siebie. Stety, niestety nie zdecydowałem się od razu gonić do Centrum. I dobrze. Pomyślałem, że najpierw znajdę bramkę z której odlatuje rejs do Santiago a dopiero potem się ruszę na miasto. Poszedłem więc. R- 22 minuty. Wow, myślę, lotnisko gigant. I byłem już 7 minut od sektora R kiedy to moim oczom ukazała się kontrola paszportowa. Ja do paszportu, a paszportu nie ma... wszystko wywaliłem z plecaka. Nie ma. To zawracam. Popytałem na stoiskach informacyjnych, czy jeśli został w samolocie to mogę go odzyskać. I tak trafiłem do Informacji Iberii. Kobieta anioł zadzwoniła, zapytała czy w Samolocie WAW-MAD nie został na siedzeniu paszport. I obyło się tylko strachem. Już po kilku minutach paszport wrócił w bezpieczne ręce eskortowany przez ochroniarza.

Ale jak to mówią nie ma tego złego. Co prawda już nie było sensu gnać na miasto (bo i tak wcześnie zrobiło się ciemno) więc pomyślałem, że przejdę przez tą celną i zobaczę co dalej. czekając na kolejkę z T4 do T4S podszedł koleś. Pytał czy pojedzie tym pociągiem do "R". Okazało się, że też leci do Santiago. Pogadaliśmy co nieco. Potem połaziłem po lotnisku (Milka niestety bardzo droga :( nawet bez akcyzy ;-)) I tak minął czas do odlotu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz